dr Robert Kościelny
Gdy powstał problem, jak finansować nasz wiecznie niedomagający system szkolnictwa szczebla podstawowego i średniego, pojawił się pomysł bonu edukacyjnego. Z grubsza wyglądało to tak – każdy rodzic, czy opiekun prawny, otrzymuje bon edukacyjny wart tyle, ile wynosiłoby czesne w dobrej szkole. Za niego opłacałby koszty nauki swego dziecka.
Lewak czy prawak, każdy chce dobra swego dziecka
Pieniądze pochodziłyby z molocha zwanego Ministerstwem Edukacji, które uległoby rozwiązaniu, a przynajmniej istotnemu ograniczeniu. Wraz z ministerstwem znikłby problem tzw. programu szkolnego, narzucanego odgórnie przez państwo. Jak doskonale wiemy, chociażby z ostatnich sporów wokół podręcznika do historii współczesnej, podstawy programowe (a ściślej rzecz ujmując ich ideologiczne zabarwienie) budzą wiele emocji, które z kolei pozwalają kręcić lody politykom pragnącym dorwać się do koryta władzy. Politykom z obu stron ideologicznego sporu, dodajmy.
Jeśli rodzic chciałby, aby jego dziecko chodziło do szkoły wyzwolonej z przesądów, posyłałoby je do takiej, gdzie uczą, jak z wdziękiem ściągać majtki, onanizować się dyskretnie i bezpretensjonalnie w miejscu publicznym czy uprawiać na WF-ie ćwiczenia z „Kamasutry”. Inny, który wolałby bardziej zachowawcze, a może nawet reakcyjne, sposoby poszerzania horyzontów świadomościowych swych pociech, posyłałby je tam, gdzie dziewczynki noszą plisowane spódniczki, chłopcy białe koszulki. A obie płcie poznawałyby tajniki przedmiotów humanistycznych, ścisłych, artystycznych. Nie „Kamasutra”, ale „Raj utracony” Marlowa czy „Hamlet” Szekspira byłyby przedmiotem analizy uczniów w tak „zapóźnionych” ośrodkach edukacyjnych.
Stąd lewactwo robi wszystko, aby nie dopuścić do takiej sytuacji, bo oznaczałoby to kres ich możliwości indoktrynacyjnych realizowanych za pomocą państwowego systemu edukacji. Ludzie doskonale wiedzą, że nawet najbardziej oszołomiony treściami „Gazety Wyborczej” rodzic prędzej posłałby Michnika do diabła niż swoje dziecko do szkoły, gdzie głównym problemem do rozwiązania jest, jak przekonać ludzi, że istniej ponad 50 płci i że sprawiedliwość dziejowa i interes społeczny wymagają, aby w ramach walki z hegemonią kulturową patriarchatu „Dialogi” Platona zastąpić „Monologami waginy” Eve Ensler (chyba kobiety, a na pewno feministki). Innymi słowy, szkoły postępowe świeciłyby pustkami, a nauczyciele tych szkół musieliby się przekwalifikować, np. na woźnych w szkołach reakcyjnych.
A przecież lewacy, czyli „aksamitni stalinowcy” (przynajmniej na razie aksamitni), mają wielki plan: pod pozorem „równych szans” dla wszystkich wszystkim podciąć skrzydła, aby z niektórych nielotów uczynić „orłów”, na swój obraz i podobieństwo. I tak toczy się ten (pół)światek edukacyjny, zarówno u nich, jak u nas.
A w jaki sposób lewica neostalinowska realizuje swe plugawe zamysły? O tym właśnie dzisiejsza historia. „Trzy filary policyjnej edukacji państwowej: indoktrynacja, zastraszanie i nietolerancja”, taki tytuł nosi tekst pióra Johna i Nishy Whiteheadów zamieszczony na stronie Off-Guardian. Artykuł otwiera cytat z wypowiedzi dziennikarki śledczej Annette Fuentes „Każdego dnia w społecznościach w całych Stanach Zjednoczonych dzieci i młodzież spędzają większość czasu na jawie w szkołach, które coraz bardziej przypominają miejsca odosobnienia bardziej niż miejsca nauki”.
(Zły) Duch Stalina krąży nad Ameryką
Amerykańska szkoła coraz bardziej przypomina koszary lub więzienie. Coraz większy w niej autorytaryzm, coraz więcej subkultury typowej dla miejsc, w których ludzie żyją na ograniczonej przestrzeni pod nadzorem, jak też pod rządami nieakceptowanych reguł.
„Zamiast sprawić, by szkoły były bezpiecznym i przyjaznym miejscem, urzędnicy państwowi czynią je bardziej autorytarnymi. Zamiast wychować nowe pokolenia o obywatelskim nastawieniu z umiejętnością krytycznego myślenia, urzędnicy rządowi produkują posłuszne drony, które niewiele wiedzą o swojej historii lub swoich wolnościach. I zamiast uczyć się trzech filarów edukacji: czytania, pisania i arytmetyki, młodzi ludzie są ćwiczeni w trzech «zasadach» życia w amerykańskim państwie policyjnym: indoktrynacji, zastraszaniu i nietolerancji”.
Dzieci w szkołach publicznych, a w Stanach jest ich prawie 100 tys., od momentu rozpoczęcia edukacji do momentu ukończenia szkoły podlegają lewackiemu reżimowi i terrorowi politycznemu, zwanemu poprawnością polityczną. Dzieci i młodzież kształci się nie po to, aby rozwijać w nich zamiłowanie do wiedzy i mądrości, ale aby sprawnie rozwiązywały standaryzowane testy, które kładą nacisk na powtarzane odpowiedzi, a nie na krytyczne myślenie. Placówki oświatowe, w tym szkoły, uczą młodych ludzi cenzurowania siebie i otoczenia, oraz przyzwyczajają do funkcjonowania w rozbudowanym systemie biometrycznego nadzoru. Wszystko to, oraz nieustanny medialny jazgot propagujący lewacką ideologię, przyzwyczaja młodych ludzi do świata, w którym nie ma wolności myśli, mowy ani poruszania się. Ponieważ na łamach „Teorii Spisku” dość często piszę o terrorze ideologicznym, obecnie więcej uwagi chciałbym poświęcić terrorowi polityczno-policyjnemu, który coraz nachalniej zawłaszcza przestrzeń edukacyjną.
„Pod pozorem niekończącej się walki z narkotykami, chorobami i bronią, szkoły przekształciły się w quasi-więzienia wyposażone w kamery monitorujące i wykrywacze metali. Nieustannie goszczące w swych progach patrole policyjne, stosujące politykę zero tolerancji, blokady. Poza tym używające psów do wykrywania narkotyków, praktykujące rewizje osobiste i próbne alarmy”.
Dzięki połączeniu szumu medialnego, paniki politycznej i zachęt finansowych wykorzystanie uzbrojonych policjantów (zwanych też funkcjonariuszami ds. zasobów szkolnych) do patrolowania korytarzy szkolnych dramatycznie wzrosło od czasu strzelaniny w szkole Columbine, zauważają autorzy Off-Guardian.
Przypomnijmy, korzystając z informacji zawartych w Wikipedii, że wzmiankowana strzelanina, zwana też masakrą w Columbine High School, była jedną z największych masowych strzelanin na terenie placówek oświatowych w historii Stanów Zjednoczonych. Doszło do niej wiosną 1999 r. w Columbine High School, liceum znajdującym się w miejscowości Columbine, 15 km od Denver w stanie Kolorado. Eric Harris i Dylan Klebold, dwaj nastoletni uczniowie tej szkoły, weszli na jej teren i, strzelając z broni palnej, zamordowali 12 uczniów w wieku od 14 do 18 lat i jednego nauczyciela, raniąc przy tym 24 inne osoby. Sprawcy popełnili samobójstwo, zanim do budynku wkroczyła policja.
Tragedia ta musiała postawić pytanie o stopień bezpieczeństwa dzieci i młodzieży. I kazała zastanowić się nad tym, jakie środki należy zastosować, aby zabezpieczyć placówki oświatowe przed szaleńcami i złoczyńcami. Czy jednak wprowadzane od tego czasu rozwiązania nie stały się równie groźne jak patologia, którą miały zwalczyć?
Propedeutyka życia w więzieniu
Być może pamiętają Państwo scenę z „Misia” Stanisław Barei, jak to Ryszard Ochódzki, będąc w toalecie, wszedł, jak to się mówi, „za potrzebą” do kabiny sąsiadującej z drugą, zajętą przez konwojowanego więźnia. Strażnik zrugał prezesa klubu sportowego „Tęcza”, zwracając mu uwagę: „Co to, regulaminu nie znacie?” Regulamin zakazywał korzystania z ustępu znajdującego się w bezpośrednim sąsiedztwie tego, który był zajęty przez konwojowanego więźnia. U widza powodowało to wybuch śmiechu, bowiem zachowanie klawisza sugerowało, że w Peerelu wszyscy obywatele winni mieć wykute na blachę regulaminy aresztanckie. Tak przydatne w życiu codziennym. Jeśli nie w tej chwili, to za jakiś czas. Skojarzenie to łączyło się ze znanym powiedzeniem mówiącym, że w demoludach są trzy kategorie obywateli: ci, którzy siedzieli, siedzą i ci, którzy siedzieć będą.
Czytając materiał z Off-Guardian, możemy dojść do wniosku, że coś podobnego szykuje się w Stanach. Stąd już w szkole dzieci i młodzież muszą zapoznać się z podstawami życia w warunkach pozbawienia wolności lub poważnego jej ograniczenia.
Rosnąca obecność policji w krajowych szkołach powoduje większe „zaangażowanie policji w rutynowe sprawy dyscyplinujące, którymi dyrektorzy i rodzice zajmowali się bez udziału funkcjonariuszy organów ścigania”. Do tej pory. Bo od jakiegoś czasu organa zdają się uważać, że opieka dyrekcji i troska rodziców to stanowczo za mało. Że trzeba jeszcze jednego nadzoru, a właściwie supernadzoru.
„Finansowani przez Departament Sprawiedliwości USA funkcjonariusze ds. zasobów szkolnych stali się de facto strażnikami w szkołach podstawowych, gimnazjach i liceach, którzy wymierzają własną sprawiedliwość tak zwanym przestępcom za pomocą paralizatorów, pieprzu w sprayu, pałki i brutalnej siły”.
Wobec braku odpowiednich wytycznych szkolnych policja coraz częściej „wkracza, by zająć się drobnym łamaniem zasad: obwisłe spodnie, lekceważące komentarze, krótkie fizyczne potyczki. To, co wcześniej mogło skutkować zatrzymaniem lub wizytą w gabinecie dyrektora, zostało zastąpione potwornym bólem i chwilową ślepotą, po których często następowała wycieczka do sądu”, czytamy w Off-Guardian.
Nawet młodsze dzieci w wieku szkolnym mogą zapoznać się z brutalną siłą, jaką dysponuje władza państwowa, twierdzi małżeństwo Whiteheadów, które jest autorem wykorzystywanego tu tekstu, zamieszczonego w Off-Guardian. „Każdego dnia w trakcie zajęć szkolnych zdarzają się przypadki rzucania dzieci na podłogę, tak jak robi się to ze szczególnie agresywnymi przestępcami. Dzieci zamykane są w ciemnych szafach, wiązane paskami, linkami bungee i taśmą klejącą, skuwane kajdankami lub w inny sposób krępowane, unieruchomione lub umieszczone w odosobnieniu w celu poddania ich «kontroli»”.
Według autorów w prawie każdym przypadku te niezaprzeczalnie surowe metody są używane do karania dzieci – niektóre w wieku 4 i 5 lat – za zwykłe nieprzestrzeganie wskazówek lub napady złości. Rzecz niewiarygodna! Chyba nawet sowieckim system państwowej edukacji nie przewidywał takich metod „dydaktycznych”. A amerykański, i owszem. Jeśli wierzyć Whiteheadom.
Legalizacja patologii wychowania
Powołując się na stronę ProPublica, autorzy piszą „To niewiarygodne, że wszystkie te taktyki są legalne, przynajmniej gdy są stosowane przez urzędników szkolnych lub funkcjonariuszy ds. zasobów szkolnych w krajowych szkołach publicznych”. Tak się dzieje, gdy wprowadzimy do szkół policję i taktykę policyjną.
Warto zwrócić uwagę, do czego zachęcają autorzy, że właśnie wtedy, gdy szkoły zaczęto otaczać „opieką” policyjną, stały się one o wiele bardziej stresującym środowiskiem niż wcześniej, gdy nad bezpieczeństwem i dobrostanem psychicznym uczących się czuwało grono pedagogiczne oraz komitety rodzicielskie. A wszystkim zarządzał dobry obyczaj i wyniesione z domu zasady.
„Władzom szkolnym udało się stworzyć środowisko, w którym dzieci są tak straumatyzowane, że cierpią na zespół stresu pourazowego, koszmary senne, lęki, nieufność wobec dorosłych mających władzę, a także uczucia złości, przygnębienia, upokorzenia, rozpaczy i znudzenia”.
W szkołach narasta atmosfera lęku i niepewności. Na przykład gimnazjum w stanie Waszyngton zostało zamknięte po tym, jak uczeń przyniósł do klasy pistolet-zabawkę. Bostońskie liceum zostało zamknięte na cztery godziny po tym, jak w klasie znaleziono nabój. Szkoła podstawowa w Północnej Karolinie została zamknięta i wezwała policję po tym, jak piątoklasistka zgłosiła, że widziała w szkole nieznanego mężczyznę (okazało się, że był to rodzic). Faszerowane przesadnymi ostrzeżeniami przed potencjalnymi zamachowcami, porywaczami, pedofilami dzieci zaczynają widzieć w dorosłych, a zwłaszcza w mężczyznach, krzywdzicieli. Ludzi groźnych, przed którymi należy się mieć na baczności, wobec których należy zachować czujność i nie bać się donosić na nich, gdy uznają, że zachowują się podejrzanie lub dziwnie. Oczywiście nie dotyczy to drag queen czy innych transwestów. Bo zarówno media, jak szkoła i spotkania organizowane w placówkach edukacyjnych przez ludzi LGBT wyraźnie mówią, że akurat ich zachowania są jak najbardziej normalne, nawet gdyby ganiali w okolicach szkół czy przedszkoli z obnażonymi sempiternami.
I jeszcze jeden przykład świadczący o tym, że organa ścigania bardzo poważnie traktują swoje obowiązki wdrażania dzieci do życia w poczuciu permanentnego zagrożenia. Funkcjonariusze policji w gimnazjum na Florydzie przeprowadzili ćwiczenia mające na celu nauczyć młodzież, jak powinna reagować w przypadku ataku terrorystycznego. Dwóch uzbrojonych funkcjonariuszy z naładowaną i wyciągniętą bronią wpada do klas, terroryzując uczniów i przekształcając szkołę w miejsce, w którym nastąpił atak. Z wszelkimi tego konsekwencjami: krzykiem, krótkimi agresywnymi komendami, poleceniami wydawanymi w tonie nietolerującym nie tylko sprzeciwu, ale i opieszałości w realizowaniu rozkazów mundurowych.
„Te taktyki państwa policyjnego nie uczyniły szkół bezpieczniejszymi. Konsekwencje były takie, jakich można się było spodziewać, a młodzi ludzie traktowani są jak zatwardziali przestępcy: skuwani, aresztowani, paraliżowani, atakowani i nauczani bolesną lekcją, że konstytucja (zwłaszcza czwarta poprawka) niewiele znaczy w amerykańskim państwie policyjnym. Więc jaka jest odpowiedź, nie tylko dla tu i teraz – dla dzieci dorastających w tych quasi-więzieniach – ale dla przyszłości tego kraju?”, pytają autorzy Off-Guardian.
Dzieci w szkołach publicznych, a w Stanach jest ich prawie 100 tys., od momentu rozpoczęcia edukacji do momentu ukończenia szkoły podlegają lewackiemu reżimowi i terrorowi politycznemu, zwanemu poprawnością polityczną.
Ważne pytania i odpowiedzi
Jak można przekonać dziecko, które doświadczyło bez żadnego powodu albo z przyczyn błahych przemocy państwa, które zakuto w kajdanki, wiązano, zamykano do aresztu lub w inny sposób pozbawiano wolności przez urzędników państwowych – i to wszystko zanim osiągnie wiek dorosły – że ma w ogóle jakiekolwiek prawa, nie mówiąc już o prawie do zakwestionowania takich zachowań policyjnych czy administracyjnych? Czy po takich doświadczeniach – osobistych lub jako świadka przemocy policyjnej – będzie jeszcze miało odwagę, aby bronić się przed niesprawiedliwością?
Przede wszystkim, jak przekonać obywatela, że podstawowym obowiązkiem rządu jest służba narodowi, kiedy przez większość swojego młodego życia był uwięziony w instytucji, która uczy młodych ludzi posłuszeństwa? Której ideałem wychowawczym jest obywatel znający na pamięć i na wyrywki regulamin służby więziennej. Czyli osoba niekwestionująca rozporządzeń władzy, niedociekająca ich sensu i niedomagająca się ich uzasadnienia.
Odpowiedź na to pytanie jest jednocześnie najważniejszą uwagą pojawiającą się w tekście dwójki autorów. Tak jak w przypadku innych poważnych problemów, z którymi zaczynamy się coraz częściej borykać w państwach z pozoru bardzo demokratycznych, a które w rzeczywistości są organizmami przepoczwarzającymi się w system totalitarny, wszelkie znaczące reformy będą musiały rozpocząć się lokalnie, oddolnie.
„Na początek rodzice muszą być głośni, widoczni i zorganizowani oraz wymagać, aby władze szkolne 1) przyjęły politykę pozytywnego wzmacniania w radzeniu sobie z problemami z zachowaniem uczniów; 2) zminimalizowały obecność w szkołach policjantów i zaprzestały angażowania ich w dyscyplinę szkolną; oraz 3) nalegać, aby wszystkie problemy behawioralne były rozwiązywane przede wszystkim z rodzicami dziecka, zanim zostaną podjęte jakiekolwiek inne środki dyscyplinarne”.
Samoorganizacja, wyłonienie przywódców lokalnych, rozsądne postulaty i żelazna konsekwencja w dążeniu do ich realizacji, to pierwsze poważne kroki do zwycięstwa. Do pokonania buty i arogancji wchodzących nam na głowę pętaczyn zwanych członkami rządu, urzędnikami administracji państwowej czy samorządowej.