Freedom of Speech

Kto się boi wolności słowa?

Kto się boi wolności słowa?

Według naszych przodków to wolność słowa była fundamentem wszelkich wolności politycznych i obywatelskich, bo „wolne mówienie […] jest Matką i Duchem Wolności, jest niekonającej Ojczyzny status i znak, gdy jeszcze gada”.

W kraju Sarmatów wolność wypowiedzi, wolność „wtrącania się” ze swą radą w polityczne spory uznawana była za nieodłączny atrybut zdrowego życia politycznego. Próby naruszenia wolności traktowane były jak zamach na kraj: „Kto od narodu tego chciałby to [wolność – R.K.] oddalić / Musiałby tę Koronę ze wszystkim obalić”, pisał Jan Białobocki, poeta, historyk, żołnierz, uczestnik bitwy pod Chocimiem (1621 r.).

Chmury nad wolnością wypowiedzi

Mimo głębokiego przekonania, że wolność słowa to probierz stanu wolności w danym kraju (stąd np. dla Sarmatów katolicka Francja, Austria czy Hiszpania niczym pod względem politycznym nie różniły się od mahometańskiej Turcji, bo w każdym z wymienionych państw szalała cenzura wypowiedzi), zapewne coraz częściej przyznawano w duchu rację kaznodziei, który w kontekście relacji między szeregową szlachtą a magnackim potentatem stwierdzał: „głos nie jest twój, dekret twój nie jest twój, ale mocniejszego”. W ten lakoniczny sposób dominikanin Andrzej Radawiecki już w I poł. XVII wieku, zauważył, iż wolny głos szlachcica coraz częściej podlega cenzurze magnackiego potentata. Z pozoru wolny szlachcic mówi „swobodnie” nie to, co sam myśli i uważa, ale to, co myśli i uważa „mocniejszy”, czyli magnat właśnie.

A co było później? Zdominowanie ponoć wolnego kraju przez koterie magnackie, gardzące „motłochem” szlacheckim, oficjalnie zwanym zacnym gronem wolnych obywateli Rzeczypospolitej. Narastające w nich przekonanie, że wiedzą lepiej od owego „zacnego grona”, czym jest Rzeczypospolita i czego jej trzeba do szczęścia, które dziwnym trafem okazywało się szczęściem koterii. A jeszcze później przyszły zabory, przyszła niewola. Bo szczęście politycznych koterii zawsze kończy się nieszczęściem obywateli. Zarówno wówczas, jak i dziś. Ich niczym nieskrępowana wolność okazuje się naszą niewolą.

Wolne, niezależne od potentatów media są największym wrogiem rządzących. Nawet wróg zewnętrzny nie jest dla nich tak niebezpieczny jak obywatele znający prawdę, „dekonstruujący” załganą narrację prezydentów, premierów, ministrów, rządowych „ekspertów”, takiż „dziennikarzy” zwanych, nie bez racji, presstytutkami.

Wspominam o tych dawnych dziejach, bo obecna „pokowidowa” i „wojenna” sytuacja jako żywo przypominają czasy, w których, w z pozoru wolnym kraju, umierały i wolność polityczna, i swoboda wypowiedzi. I umarły w końcu mimo tak licznych ostrzeżeń, że wraz z nimi umrze wolny świat.

O tym, że wolność słowa zanika, piszę od wielu lat na łamach „Warszawskiej Gazety”. Sygnalizuję, jak często pod pozorem walki z mową nienawiści, dezinformacją, hejtem , rasizmem, seksizmem, homofobią itd., itp. zamyka się ludziom usta, cenzuruje teksty. „Poprawność polityczna to faszyzm udający, że posiada maniery”, zauważył George Dennis Carlin, amerykański komik i krytyk zjawisk społecznych zachodzących w USA, cytowany przez Johna Whiteheada i Nishę Whitehead z The Rutherford Institute (RI). Natomiast zjawisko cancel culture (anulowanie kultury) to „poprawność polityczna wzmocniona sterydami”. To forma ostracyzmu, w której ktoś jest wyrzucany z kręgów społecznych lub zawodowych – czy to w Internecie, w mediach społecznościowych, czy osobiście z powodu poglądów uznawanych przez współczesnych „potentatów” za politycznie niepoprawne. Tak jak w chylącej się do upadku Rzeczypospolitej, dzisiaj wolność słowa oznacza „wolność” mówienia tego, co współczesny „magnat” uzna za słuszne.

„Poprawność polityczna to faszyzm udający, że posiada maniery”, zauważył George Dennis Carlin, amerykański komik i krytyk zjawisk społecznych zachodzących w USA, cytowany przez Johna Whiteheada i Nishę Whitehead z The Rutherford Institute (RI).


Mamy dziś do czynienia z nachalnym lansowaniem pseudomoralności, będącej niczym więcej jak „faszyzmem udrapowanym w szaty tolerancji”. Wspomniani autorzy z RI podnoszą, że „Epoka Nietolerancji, nadzorowana jest przez techno-cenzorów, prześladowców w mediach społecznościowych i rządowych strażników”. Ci ostatni to propagandyści i donosiciele działający w mediach państwowych i nimi kierujący. Nazywa się ich także dziennikarzami i redaktorami. Mylnie.


Birsen Filip na portalu Humans Are Free (HAF) podkreśla, że „rządy, korporacje i elity zawsze obawiały się potęgi wolnej prasy, ponieważ jest ona zdolna do demaskowania ich kłamstw, niszczenia ich starannie przygotowanych wizerunków i podważania ich autorytetu. W ostatnich latach popularność dziennikarstwa alternatywnego rośnie i coraz więcej osób korzysta z platform mediów społecznościowych jako źródeł wiadomości, komentarzy, niezależnych od dominujących opinii, i informacji. W odpowiedzi państwo korporacyjne, konglomeraty cyfrowe i media głównego nurtu coraz bardziej wspierają uciszanie i cenzurowanie alternatywnych mediów i głosów, które kwestionują oficjalną narrację w większości kwestii”.


Wolne, niezależne od potentatów media są największym wrogiem rządzących. Nawet wróg zewnętrzny nie jest dla nich tak niebezpieczny jak obywatele znający prawdę, „dekonstruujący” załganą narrację prezydentów, premierów, ministrów, rządowych „ekspertów”, takiż „dziennikarzy” zwanych, nie bez racji, presstytutkami. I dotyczy to każdej władzy. Niezależnie od opcji ideologicznej, pod którą ukrywa swe nieprzyjemnie oblicze cenzora i oligarchy. Wszak kaci zawsze starali się chronić swoje wizerunki, zwłaszcza gdy „czynili swą powinność”.


W jednym z krajów w środkowej Europie najbardziej zaangażowanym w pomoc Ukrainie intensywnie zwalcza się nieprawomyślne wypowiedzi jako „wpisujące się w scenariusz powstały w Moskwie”, a ich autorzy nazywani są „ruskimi onucami”. Domniemane „onuce” są karcone, podlegają ostracyzmowi. Podczas gdy rzeczywiste – dawni funkcjonariusze PZPR, wyniesieni na piedestał przez Rosję sowiecką, której obecna jest kontynuatorką, nie tylko nie są piętnowani, ale piastują zaszczytne i wysokopłatne funkcje. Kilku reprezentuje nas „w Europie”, a jeden z nich został nawet wicemarszałkiem sejmu. Oni mogą pleść, co im się żywnie podoba. Dlaczego? Bo to współuczestnicy „elity”. Jedni z potentatów, którzy, jak to potentaci – mogą wszystko, wszędzie i z każdym. Reszta musi przestrzegać twardych reguł i zasad wyznaczonych przez „magnatów”. Również tej – co mówić, kiedy, komu i po co.

Nieznośny ciężar wolności słowa

Niedawno sprawa wolności słowa poruszana była w Davos w Szwajcarii na Światowym Forum Ekonomicznym, gdzie „australijska komisarz ds. eBezpieczeństwa” Julie Inman Grant stwierdziła, że „wolność słowa to nie to samo co wolność dla wszystkich” i że „będziemy musieli opracować nową definicję całej gamy praw człowieka, które rozgrywają się w Internecie – od wolności słowa… po wolność od przemocy”.

„Australijska komisarz ds. eBezpieczeństwa” Julie Inman Grant


Wspomniana publicystka HAF, Birsen Filip, zwraca uwagę, że „rząd kanadyjski już teraz dąży do ograniczenia niezależnych mediów i wolności wypowiedzi poprzez wdrożenie ustawy C-11, która pozwoliłaby mu regulować wszystkie internetowe platformy audiowizualne w Internecie, w tym treści na Spotify, TikToku, YouTubie i wypowiedzi klientów podcastów”. W samej rzeczy, wchodząc na rządową stronę Kraju Klonowego Liścia możemy przeczytać, że ustawa C-11 ma dostarczyć podstaw prawnych, aby ograniczyć zapisy wolnościowe wynikające z Kanadyjskiej Karty Praw i Wolności. W tym kontekście przypomina się, że: „Sekcja 1 Karty stanowi, że prawa i wolności mogą podlegać rozsądnym ograniczeniom, jeżeli ograniczenia te są przewidziane przez prawo i wyraźnie uzasadnione w wolnym i demokratycznym społeczeństwie. Oznacza to, że parlament może uchwalać ustawy, które ograniczają prawa i wolności Karty. Karta zostanie naruszona tylko wtedy, gdy w wolnym i demokratycznym społeczeństwie nie da się udowodnić, że granica jest uzasadniona”. Tylko co to znaczy „wolne i demokratyczne społeczeństwo”, w którym, jak pisał ojciec Radawiecki „głos nie jest twój, dekret twój nie jest twój, ale mocniejszego”?


Zło się rozprzestrzenia. Bo również Wielka Brytania stara się wprowadzić ustawę o „bezpieczeństwie” w Internecie. Stany Zjednoczone na razie „wstrzymały” tworzenie Rady ds. Zarządzania Dezinformacją w następstwie społecznej reakcji, natomiast Unia Europejska zatwierdziła własną ustawę o usługach cyfrowych, z których wszystkie mają na celu ograniczenie wolności słowa. Próby uciszenia dysydentów i krytycznych myślicieli przez elity i polityków nie są dziś już niczym nowym.


J.K.Rowling, autorka popularnego cyklu o Harrym Potterze, została potępiona jako osoba transfobiczna i powszechnie odrzucana za to, że odważyła się krytykować wysiłki aktywistów transpłciowych zmierzające do podważenia prawnej definicji płci i zastąpienia jej terminem „gender” (rodzaj). Wyłączenie Rowling z grona „osób porządnych i przyzwoitych” nastąpiło, mimo że napisany przez nią esej wyjaśniający jej poglądy jest potężnym, elokwentnym, wypełnionym argumentami artykułem. Broni w nim wolności słowa i praw kobiet, jednocześnie potępiając wysiłki aktywistek trans na rzecz demonizowania tych, którzy podpisują się pod „niewłaściwym myśleniem”. Lewacy rzucili w mediach społecznościowych hasło „palić książki Rowling”. Wielu zwolenników lewicy obyczajowej podchwyciło to zawołanie i wrzucało do sieci obrazki z płonącymi „Harrymi Potterami”.


Strona Granice.pl przytacza szereg informacji na ten temat: „Na platformie TikTok, która służy do nagrywania krótkich filmików muzycznych, za sprawą amerykańskiej influencerki pojawił się nowy trend związany z bojkotowaniem czytania i kupowania książek Rowling”. Strona podaje też, że jedna z influencerek, która tworzy treści na tej platformie, nagrała film, w którym dokonała aktu spalenia książek z serii o Harrym Potterze. Na filmie słyszymy: „Pozytywny wpływ, jaki książki J.K. Rowling wywarły na miliony czytelników, nie zmienia tego, jak jej nienawistny lobbing wpłynął na społeczność trans. […] Wasza miłość do «Harry’ego Pottera» nie jest ważniejsza niż życie trans kobiet”.


Na stronie Granice.pl czytamy opinię Emmy Nolan z „Newsweeka”, mówiącą, że „chociaż palenie książek przez twórczynię vlogów wydaje się dość ekstremalnym rozwiązaniem, ideę podchwycili także użytkownicy Twittera”. Nie pojawia się w tym kontekście, tak uwielbiane i stosowane w innych sytuacjach, porównanie palących książki do hitlerowców wrzucających w ogień dzieła nieprawomyślnych autorów.

Oburzeni byli pisarze rezygnujący z usług agencji J.K. Rowling oraz muzycy. Wśród nich John i Edward Grimesowie, bliźniacy tworzący zespół Jedward. Na swoim profilu na Twitterze muzycy wrzucili wpis: „Czy ktokolwiek potrzebuje drewna na opał tej zimy! Nowa książka J.K. jest idealna do palenia w romantycznym kominku. Och, będzie przyjemnie i wygodnie, nie możemy się doczekać”.

J.K. Rowling, autorka popularnego cyklu o Harrym Potterze, została potępiona jako osoba transfobiczna i powszechnie odrzucana za to, że odważyła się krytykować wysiłki aktywistów transpłciowych zmierzające do podważenia prawnej definicji płci i zastąpienia jej terminem „gender” (rodzaj).

Nie wszystkich autorów niezgadzających się z lewicowym faszyzmem spotkała tak ostentacyjna i wymowna kara. Jednak, jak zauważył niegdyś pisarz Ray Bradbury: „Istnieje więcej niż jeden sposób na spalenie książki. A świat jest pełen ludzi biegających z zapalonymi zapałkami”. Jak wiemy z historii, lewica faszystowska i nazistowska lubiła przemieszczać się nie tylko z zapalonymi zapałkami, ale i płonącymi pochodniami. Lewica genderowska zdaje się zmierzać w tym samym kierunku.

Zmiana definicji, czyli białe jest czarne

„Państwo korporacyjne, konglomeraty cyfrowe i media głównego nurtu pragną mieć wyłączną władzę do dyktowania opinii, pragnień i wyborów ludzi za pomocą swoich wyrafinowanych technik propagandowych. Aby to zrobić, uciekają się nawet do przekształcania fałszu w prawdę”, pisze Birsen Filip.


„W rzeczywistości słowo prawda już zmieniło swoje pierwotne znaczenie, ponieważ ci, którzy mówią prawdę na pewne tematy, są obecnie regularnie oskarżani o szerzenie mowy nienawiści i dezinformacji. Obecnie prawda nie jest już czymś, co można znaleźć; staje się czymś, co musi być ustanowione przez autorytet, czymś, w co należy wierzyć w interesie jedności zorganizowanego wysiłku, i co może ulec zmianie, gdy wymagają tego wymogi tegoż zorganizowanego wysiłku”, kontynuuje publicystka HAF.


W tym kontekście warto zauważyć, że cenzura „mowy nienawiści” nie obejmie wszystkich wypowiedzi. Summit Reddit, serwis internetowy przedstawiający linki do różnorodnych informacji, które ukazały się w Internecie, oświadczył, że pozwoli na mowę nienawiści przeciwko „ludziom, którzy są w większości”. Czyli białym, heteroseksualnym mężczyznom, o poglądach niechętnych szaleństwom poprawności politycznej. Ich można nienawidzić. A nawet trzeba, zapewne.


Portal HAF słusznie zwraca uwagę na niebezpieczeństwa kryjące się za manipulowaniem definicją prawdy i zagłuszaniem jej pod pozorem walki z „mową nienawiści” oraz „o dobro wspólne”. Jednak modyfikacja definicji prawdy niesie ze sobą duże niebezpieczeństwo, ponieważ poszukiwanie prawdy często przyczynia się do postępu ludzkości, ponieważ prowadzi do odkryć, które ostatecznie przynoszą korzyści całemu społeczeństwu. Należy zauważyć, że prawda nie jest bynajmniej jedynym słowem, którego znaczenie zostało ostatnio zmienione, aby mogło służyć jako narzędzie propagandy; inne to wolność, sprawiedliwość, prawo, równość, różnorodność, kobieta, pandemia itp.


„Jest to bardzo niepokojące, ponieważ takie próby wypaczania języka, zmiany znaczenia słów, za pomocą których wyrażane są ideały klasy rządzącej, są stałą cechą reżimów totalitarnych”. Rządy nazywane liberalno-demokratycznymi coraz bardziej zmierzają w kierunku totalitaryzmu. Dlatego chcą, aby ludzie jak najszybciej zapomnieli o tym, że „istnieje istotna różnica między zakładaniem, że opinia jest prawdziwa, ponieważ mimo merytorycznych prób jej podważenia nie została ona obalona, a ogłoszeniem jej prawdziwości, po to tylko, aby nie dopuścić do jej obalenia”. W pierwszym przypadku pieczę nad prawdą sprawuje intelektualista, w drugim – oprawca. Państwo liberalne zmienia się w totalitarne bez potrzeby tworzenia obozów koncentracyjnych.

Prawo dla was sprawiedliwość dla nas

Rządzący uważają, że „krytyka publiczna, a nawet wyrazy wątpliwości muszą być tłumione, ponieważ osłabiają one poparcie społeczne”. Jednak to tylko początek. Bo niepozwolenie na krytykę działań władzy to za mało. Pozostanie przecież zaród kontestacji – krytyka jako taka. Dlatego przywódcy polityczni oraz ich pomagierzy w ośrodkach opiniotwórczych – szczególnie w mediach i na uczelniach – stoją na stanowisku, że poglądy i opinie, które mogą budzić wątpliwości lub powodować wahania, muszą być ograniczone we wszystkich dyscyplinach i na wszystkich płaszczyznach społecznych. Dzieje się tak, ponieważ „bezinteresowne poszukiwanie prawdy nie może być dopuszczone” w sytuacji, gdy jedynym celem klasy rządzącej jest „usprawiedliwienie oficjalnych poglądów”.


Można się zdumieć, jak szybko i dla „elit” wygodnie przechodzi się od wolności myśli i słowa do brutalnego totalitaryzmu, do praktykowania kontroli informacji i wymusza jednolitość poglądów we wszystkich dziedzinach. Oraz jedynie pozorowanie świata pluralistycznego. Niczym w Peerelu, oficjalnie „wielopartyjnym”, bo oprócz partii Leszka Millera (PZPR) były dwie inne, zwane stronnictwami ZSL (Zjednoczone Stronnictwo Ludowe) oraz SD (Stronnictwo Demokratyczne). Były też podmioty polityczne typu Pax, Znak, CRZZ. Kwitł pluralizm w Polsce komunistycznej. Oj kwitł! Każdy, kto żył w tych czasach, wie – jak bardzo. Podobnie jak wolność słowa. Stefan Kisielewski podsumował ją krótko – „jeden dziennikarz o stu twarzach”. Znaczyło to, że wprawdzie gazet i magazynów w Polsce wydaje się dużo, ale łączy je jedność wyrażanych w nich poglądów wykutych w budynku Komitetu Centralnego PZPR. Do tego zmierza współczesny świat: wolność słowa, ale zgodnego z oczekiwaniami „starszych i mądrzejszych” (S. Michalkiewicz).


Tłumienie wolności prasy, wypowiedzi i myśli oznacza, że obecne i przyszłe pokolenia zostaną „pozbawione możliwości zamiany błędu na prawdę: w przypadku, gdyby się pomylili; utracą też wielką korzyść, jaką jest jaśniejsze postrzeganie i żywsze wrażenie prawdy, powstałe w wyniku zderzenia z błędem”, zauważa, jakżeż słusznie, HAF. Istnieje również ryzyko, że przyszłe pokolenia zignorują fakt, że jedynym sposobem, w jaki można poznać „całość zagadnienia”, jest „słyszenie tego, co mogą o nim powiedzieć osoby o różnych poglądach, i przestudiowanie wszystkich punktów widzenia na dany temat”. Oznacza to, że obecne i przyszłe pokolenia nie będą świadome, że „stały nawyk poprawiania i uzupełniania” własnej „opinii poprzez zestawianie jej z opiniami innych osób, jest jedynym stabilnym fundamentem, na którym budować można własne przekonania”.

Przesada czy smutna rzeczywistość?

Jest wielce prawdopodobne, że masy nie uważają wolności mediów, wypowiedzi i myśli za szczególnie ważne, ponieważ „znaczna większość rzadko jest zdolna do samodzielnego myślenia, że w większości kwestii akceptuje poglądy, które znajduje gotowe, i że będzie równie zadowolona wówczas, jeśli zostanie wprowadzona w taki czy inny zestaw przekonań”. Lub się w nim urodzi, przyjmując dominujące opinie bezrefleksyjnie jako prawdziwe i jedynie słuszne. Niemniej jednak nikt nie powinien mieć władzy i autorytetu, aby wybierać tych, dla których wolność myśli, oświecenia i wypowiedzi ma być „zastrzeżona”.


John i Nisha Whitehead z The Rutherford Institute zauważyli, że Orwell traktował „Rok 1984” jako ostrzeżenie. Zamiast tego książka jest używana jako dystopijna instrukcja obsługi. Informująca, w jaki sposób należy przeprowadzić inżynierię społeczną na masową, globalną skalę. Jakich socjotechnik użyć, aby uczynić z populacji posłuszną i konformistyczną masę, słuchającą pilnie, co ma do powiedzenia Wielki Brat. Państwo policyjne nie mogło marzyć o lepszym obywatelu niż takim, który stosował autocenzurę, szpiegował i donosił z własnej nieprzymuszonej woli.


Aktywiści, korporacje i propaganda państwowa w dużej mierze korzystają z taktyk kontroli umysłu stosowanych przez autorytarne kulty i sekty. Jak pisze dr Steven Hassan w „Psychology Today” najpierw rozbija się więzi poziome łączące między sobą uczestników grupy: „Informacje i dzielenie się myślami, uczuciami i doświadczeniami są tłumione. Powstrzymywanie wymiany myśli i używanie terminów i pojęć narzuconych odgórnie utrzymuje osobę zamkniętą w czarno-białym świecie typu wszystko albo nic. To kontrola członków poprzez strach i poczucie winy”. Jedynym pewnym odniesieniem jest guru i wypowiadane przez niego „prawdy”. Ta kontrola umysłu może przybierać różne formy, ale końcowym rezultatem jest zniewolona, uległa ludność, niezdolna do kwestionowania tyranii.

Jak wiemy z historii, lewica faszystowska i nazistowska lubiła przemieszczać się nie tylko z zapalonymi zapałkami, ale i płonącymi pochodniami. Lewica genderowska zdaje się zmierzać w tym samym kierunku.
Na zdjęciu pożegnanie Merkel w iście faszystowskim stylu, foto: PAP


Jak zauważył kiedyś Rod Serling, twórca The Twilight Zone: „Rozwijamy nowego obywatela, takiego, który będzie bardzo selektywny w stosunku do zbóż i samochodów, ale nie będzie w stanie myśleć”. Będzie wyrafinowanym konsumentem o horyzontach myślowych jaskiniowca. Wychowywanym przez reklamy telewizyjne i krótkie facebookowe przekazy. A takim ludziom wolność będzie niepotrzebna. Nie będą odczuwać jej braku. Bo niby co mieliby z nią zrobić.


„Daliśmy się przekonać, że potrzebujemy kogoś, kto myśli i mówi za nas. I uwierzyliśmy, że potrzebujemy rządu i jego partnerów korporacyjnych, aby chronili nas przed tym, co jest brzydkie, denerwujące lub podłe. Rezultatem jest społeczeństwo, w którym przestaliśmy dyskutować między sobą, przestaliśmy myśleć samodzielnie i przestaliśmy wierzyć, że możemy rozwiązać własne problemy i spokojnie wyjaśniać różnice zdań”.