America's protests

Coraz mniej Ameryki w Ameryce

Coraz mniej Ameryki w Ameryce

„Pozwólcie, że opowiem wam o stanie naszego narodu: jest gorzej, a nie lepiej”, tymi słowami zaczął opowieść o sytuacji w USA John Whitehead prawnik, autor, założyciel i prezes The Rutherford Institute. Obywatele Stanów Zjednoczonych stali się nieczuli na informacje świadczące o tym, że dawna Ameryka, kraj wolności, a przez to państwo nieograniczonych możliwości, zanika.

Rząd pod sąd?

Coraz częściej widzimy, jak obywatele USA obojętnieją na kolejne nadużycia władz, siejące spustoszenia wśród ich wolności: strzelaniny policyjne do nieuzbrojonych osób, narastający nadzór, naloty oddziałów, kosztowne wojny służące interesom kompleksów wojskowo-przemysłowych, polityka pork barrel (wykorzystanie funduszy rządowych na projekty mające na celu zadowolenie wyborców lub ustawodawców i zdobycie głosów), prawa mające zapewnić bezkarność urzędników, wykorzystujących swoje stanowiska do robienia intratnych interesów pod pozorem działania w sytuacjach stanów nadzwyczajnych, konfiskata mienia cywilnego, militaryzacja, uzbrojone drony, działania policyjne prowadzone za pomocą sztucznej inteligencji, sądy, które maszerują ramię w ramię z państwem policyjnym, szkoły pełniące funkcję ośrodków indoktrynacyjnych i biurokraci utrzymujący głębokie państwo u władzy, wylicza Whitehead jawne dowody na odchodzenie Ameryki od dawnych wartości.


„Chociaż w orędziu prezydenta Bidena o stanie państwa można usłyszeć wiele o niebezpieczeństwach stwarzanych przez Rosję i COVID-19, nadal to rząd USA stanowi największe zagrożenie dla naszych wolności i stylu życia”, nie ma wątpliwości prezes The Rutherford Institute.


Opinię tę podziela wielu innych obserwatorów życia politycznego kraju Jerzego Waszyngtona. Pisałem o tym przed kilku laty. Pascal Emmanuel Gobry w „The Week” zauważył, że USA przypomina Republikę Rzymską w okresie upadku. „Może nie ma zamieszek zbożowych ani wielkich posiadłości ziemskich, ale na pewno istnieje klasa patrycjuszy i plebejuszy, a oni zdecydowanie są ze sobą skłóceni. A niezdolność systemu politycznego i gospodarczego do pogodzenia ich, pogłębia konflikt”. Czy znajdzie się wreszcie ktoś, kto przeprowadzi głębokie zmiany, wzmacniające republikę stworzoną dzięki zrywowi niepodległościowemu wolnych ludzi ponad dwieście lat temu? Bo jeśli nie, to prędzej czy później pojawi się imperator, narzucający upadłemu systemowi swoje „ozdrowieńcze” metody. Republika stanie się imperium. Demokracja – reżimem.


Tekst Johna Whiteheada (The State of Our Nation: Things Are Getting Worse, Not Better) jest świeży, z 1 marca tego roku, ale jego przesłanie nie jest nowe. Autor o tym, że jego kraj zmienia oblicze z republikańskiego na coraz bardziej totalitarne, pisze od dawna. Latem 2021 r. w Waking Times pojawił się artykuł jego autorstwa „Stan naszego państwa: wciąż podzielony, zniewolony, zamknięty”. W materiale czytamy: „nasz naród jest politycznie spolaryzowany, kontrolowany przez siły będące poza zasięgiem przeciętnego Amerykanina i szybko odrywające naród od jego fundamentalnych wolności. W ciągu ostatniego roku, częściowo z powodu pandemii COVID-19, Amerykanie wielokrotnie doświadczali rażących naruszeń swobód obywatelskich, inwazyjnej inwigilacji, faktycznego, choć nie formalnego stanu wojennego, blokad”. Poza tym wolność dławiona jest przez poprawność polityczną oraz następującą niesłychanie szybko erozję wolności słowa. Coraz częściej notuje się przypadki nieuzasadnionych prawnie przeszukiwań, strzelania do nieuzbrojonych obywatele, szpiegostwa rządowego, kryminalizacji działań zgodnych z prawem, podżegania do agresji, a nawet wojny między obywatelami.

Jak pisałem jakiś czas temu, dynamicznie rosnącej liczbie Amerykanów państwo, oficjalnie zwane demokratycznym, coraz częściej jawi się jako „predator”, wydzierający po kawałku swym ofiarom wolność i własność, a jego urzędnik zaczyna zachowywać się jak funkcjonariusz państwa faszystowskiego. Do tych jeremiad krytyczni obserwatorzy życia społecznego dołączają inne: „rząd nie słucha obywateli, odmawia przestrzegania Konstytucji i traktuje podatników jako źródło finansowania i niewiele więcej. Policjanci strzelają do nieuzbrojonych obywateli i ich zwierząt domowych. Agenci rządowi, w tym lokalna policja, pozostają uzbrojeni po zęby i zachowują się jak żołnierze na polu bitwy. Rozdęte agencje rządowe nadal oskubują podatników. Technicy rządowi szpiegują e-maile i rozmowy telefoniczne. A kontrahenci rządowi zabijają, tocząc niekończące się wojny za granicą”. Jakie są konsekwencje tego zatrważającego stanu rzeczy? Dla Johna W. Whiteheada następujące: „państwo pozostaje biurokratyczne, zadłużone, agresywne, zmilitaryzowane, faszystowskie, bezprawne, inwazyjne, skorumpowane, niegodne zaufania, pogrążone w wojnie i nie reagujące na życzenia i potrzeby elektoratu”.


Dla krytyków obecnej sytuacji za dziejące się zło, za trawiącą USA bardzo poważną chorobę, odpowiadają zarówno demokraci, jak republikanie. Zarówno lewica, jak prawica. Prezydent Bush, później Obama, a po nim Trump robili to samo: nieustannie poszerzali zakres uprawnień prezydenckich, kosztem Izby Reprezentantów i Senatu. Teraz te uprawnienia wpadły, niczym złoty pieniądz, w ręce Joe Bidena i jego lewackich „mocodawców”. Fakt, że Biden najchętniej rządzi za pomocą dekretów, nie pytając o nic izb ustawodawczych, nie powinien dziwić. I oczywiście nie dziwi – lewackich „opiekunów” nieudolnego szefa Białego Domu. Natomiast tzw. prawica oburza się na to obłudnie. Bowiem w czasach rządów republikanów sama dużo robiła, aby z urzędu prezydenta uczynić bez mała stanowisko „samodzierżcy”.


Waking Times wyjaśnia swym czytelnikom: „Biden ma te uprawnienia, ponieważ każdemu kolejnemu mieszkańcowi Gabinetu Owalnego pozwolono rozszerzyć zasięg i władzę prezydentury poprzez użycie rozporządzeń wykonawczych, dekretów, memorandów, proklamacji, dyrektyw bezpieczeństwa narodowego i oświadczeń legislacyjnych. (…) Ci z nas, którzy widzieli nadchodzącą taką ewentualność, od lat ostrzegali przed zwiększającą się coraz bardziej omnipotencją władzy wykonawczej, czyli władzy prezydenta oraz wszystkich jego ekspozytur federalnych, a jest ich przecież bez liku”.

Fakt, że Biden najchętniej rządzi za pomocą dekretów, nie pytając o nic izb ustawodawczych, nie powinien dziwić. I oczywiście nie dziwi lewackich „opiekunów” nieudolnego szefa Białego Domu.

Skutki omnipotencji władzy

Amerykanin ma obecnie coraz mniejsze możliwości obrony przed nadużyciem władzy przez policję. Policji i innym agentom rządowym przysługuje coraz więcej praw z zakresu stosowania przymusu bezpośredniego, wobec każdego kogo uzna za osobę stanowiącą zagrożenie. Z tego powodu dochodzi do bardzo dużej liczby przypadków nadużycia władzy przez policjantów, a skargi na nie są najczęściej umarzane przez sądy. „Nie jest już niczym niezwykłym słyszeć o incydentach, w których policja najpierw strzela do nieuzbrojonych osób, a później zadaje pytania”.


Według Johna Whiteheada „Amerykanie to niewiele więcej niż portfele, z których wyjmuje się pieniądze na finansowanie państwa policyjnego. Jeśli istnieje jakaś absolutna maksyma, według której rząd federalny zdaje się działać, to jest nią to, że amerykański podatnik zawsze zostaje oszukany”. Rozbudowana armia wyposażona w najnowocześniejszą broń, toczące się od lat wojny, w których biorą udział Amerykanie, choć nie są one ani w obronie ich bezpieczeństwa ani w obronie ich praw i wolności, czy rozbudowane agencje rządowe z ich tajnymi budżetami, tajnymi programami i tajnymi działaniami – na wszystko to płaci, coraz więcej, obywatel USA.


Reguła, że człowiek jest niewinny, dopóki nie udowodni się mu winy zanika. Amerykanie nie są już niewinni, dopóki nie udowodni się im winy. Ta zasada prawa rzymskiego odchodzi do lamusa. „W dużej mierze z powodu szybkiego postępu technologicznego i wzmożonego nadzoru, ciężar dowodu został przesunięty, tak że prawo do bycia niewinnym do czasu udowodnienia winy zostało zastąpione przez nową normę, w której wszyscy obywatele są podejrzanymi. Rzeczywiście, rząd – w zmowie z państwem korporacyjnym – przekształcili wolny naród w najbardziej podejrzane społeczeństwo. W takim środowisku wszyscy jesteśmy potencjalnie winni takiego czy innego wykroczenia”.


Zawęża się prawo do samoobrony. W sytuacji, gdy władza „zbroi się po zęby”, obywatelom odbiera się ich prawa, wynikające z Drugiej Poprawki, do posiadania broni. „Chociaż posiadanie broni palnej w Ameryce nadal jest formalnie legalne, posiadanie jej może teraz spowodować zatrzymanie, przeszukanie, aresztowanie, poddanie wszelkiego rodzaju inwigilacji, traktowanie jako podejrzanego, mimo że nie popełnił przestępstwa”.


Własność prywatna obywatela amerykańskiego coraz bardziej staje się własnością państwa. „Jeśli agenci rządowi mogą najechać twój dom, wyłamać ci drzwi, zabić twojego psa, uszkodzić meble i terroryzować twoją rodzinę, twoja własność nie jest już prywatna i bezpieczna – należy do rządu. Podobnie, jeśli urzędnicy państwowi mogą ukarać cię grzywną i aresztować za uprawianie warzyw na twoim podwórku, modlitwę z przyjaciółmi w salonie, instalowanie paneli słonecznych na dachu i hodowanie kurczaków na twoim podwórku, nie jesteś już właścicielem swojej nieruchomości”.


Rodzice mają coraz mniej do powiedzenia na temat tego, co dzieje się w szkole, a ta z kolei staje się placówką indoktrynacyjną. Widać to zwłaszcza w szkołach publicznych. „Rosnące napięcie wokół tego, czy młodzi ludzie, są zasadniczo podopiecznymi państwa, podlegają urzędnikom państwowym, wbrew konstytucyjnym prawom dzieci i ich rodziców – leży u podstaw prawie każdej debaty na temat programu edukacyjnego, dyscypliny szkolnej i stopnia, w jakim rodzice mają coś do powiedzenia na temat dobrego samopoczucia swoich dzieci w szkole i poza nią”.

Coraz duszniej w tym kraju

Amerykanie nie mają już prawa do integralności cielesnej. Przymusowe szczepienia, przymusowe kolonoskopie, przymusowe pobieranie krwi, przymusowe badania zawartości alkoholu w wydychanym powietrzu, przymusowe ekstrakcje DNA, przymusowe włączanie do baz danych biometrycznych: to tylko kilka sposobów, dzięki którym Amerykanom wciąż przypomina się, że mamy brak kontroli nad tym, co dzieje się z naszymi ciałami podczas spotkania z urzędnikami państwowymi.


Z powodu braku reakcji sądów i ciał ustawodawczych na ewidentne przejawy ingerencji władz w prywatność obywateli, widać wyraźnie, jak daleko posunął się proces zaniku kolejnej cechy kraju, dla którego sfera prywatności, podobnie jak wolności i własności, była święta. „Pomimo bardzo szybko rosnącej liczby informacji na temat szpiegowania przez rząd rozmów telefonicznych Amerykanów, postów na Facebooku, tweetów na Twitterze, wyszukiwań Google, e-maili, zakupów w księgarniach i sklepach spożywczych, dokonywania wyciągów bankowych, rejestrów opłat drogowych itp. Kongres, prezydent i sądy robią niewiele, lub nic, aby przeciwdziałać tym nadużyciom. Zamiast tego wydają się zdeterminowani, by przyzwyczaić nas do życia w tym elektronicznym obozie koncentracyjnym”.

Według Johna Whiteheada „Amerykanie to niewiele więcej niż portfele, z których wyjmuje się pieniądze na finansowanie państwa policyjnego. Jeśli istnieje jakaś absolutna maksyma, według której rząd federalny zdaje się działać, to jest nią to, że amerykański podatnik zawsze zostaje oszukany”.


Amerykanie nie mają już reprezentatywnego rządu, uważa Whitehead. Obecne władze nie reprezentują interesów obywateli tylko korporacji „Wyszliśmy poza erę rządów przedstawicielskich i weszliśmy w erę autorytaryzmu, gdzie wszyscy obywatele są podejrzani, bezpieczeństwo uplasowało się nad wolnością. Ta pokręcona parodia prawa i rządu stała się nową normą w Ameryce”. Oczywiście nie tylko tam, podobne procesy zachodzą również w innych krajach, o czym nie raz mieliśmy (i nadal mamy) okazje się przekonać.


Pisząc niegdyś tekst „Ameryka, kraj podzielony, zniewolony, zamknięty?”, zwróciłem uwagę na to, że według opinii publicznej, a więc nie tylko kilku czy kilkunastu publicystów, stare instytucje państwowe przeżywają kryzys. Kongres to najbardziej samolubna, na wpół skorumpowana, instytucja w Ameryce. „Kongresmeni przychodzą i odchodzą, ale korupcja w Kongresie pozostaje”, zauważył dziennikarz portalu Daily Beast. Przedstawicieli narodu punktuje się za zaniedbywanie swoich okręgów wyborczych, wykorzystywanie posiadanej władzy i wpływów do załatwiania prywatnych interesów, przeznaczanie setek milionów dolarów na kontrakty federalne w zamian za osobiste korzyści i finansowanie przyszłej kampanii, nieodpowiednie powiązania z lobbystami. Poza tym wyborców irytują kłótnie partyjne, wypaczona etyka pracy przedstawicieli Izby Reprezentantów i senatorów, przekupstwo i moralna deprawacja.


Instytut Gallupa poinformował, że według badań opinii publicznej przeprowadzonych w maju 2021 r., tylko 31% aprobuje sposób, w jaki Kongres radzi sobie z ciążącymi nań obowiązkami. Jest to spadek w porównaniu z i tak niewysokim wskaźnikiem aprobaty z kwietnia, wynoszącym 33%. Czy może dziwić rosnąca niechęć obywateli do władz prawodawczych?


Amerykanie nie mogą już liczyć na to, że sądy wymierzą sprawiedliwość. Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych miał być instytucją powołaną do interweniowania i ochrony ludzi przed rządem i jego agentami, gdy przekraczają oni swoje granice. Jednak teraz widać wyraźnie, że bardziej szanuje on władzę policyjną niż wolności i prawa ludzi.

Państwo czy barak obozowy?

Wraz z odejściem z Białego Domu Donalda Trumpa coraz mniej mówi się o głębokim państwie, o „predatorze” wyniszczającym tkankę społeczną, czyniącym z władzy ludu zupełną fikcję, z rządzących marionetki, a z życia politycznego teatr cieni. A przecież jeszcze do niedawna o zjawisku było bardzo głośno. Strona internetowa Salon, piórem Eliasa Isquitha, ujawniła, jak bardzo najwyżsi urzędnicy amerykańscy są zdani na łaskę głębokiego państwa. Mike Lofgren, amerykański pisarz i były doradca Kongresu USA, powiedział wówczas wprost Salonowi: „skorumpowana sieć bogatych elit porwała nasz rząd”.

Dochodzi do bardzo dużej liczby przypadków nadużycia władzy przez policjantów, a skargi na nie są najczęściej umarzane przez sądy.
„Nie jest już niczym niezwykłym słyszeć o incydentach, w których policja najpierw strzela do nieuzbrojonych osób, a później zadaje pytania”.


Aldous Huxley przewidywał, że w końcu rząd znajdzie sposób na: „sprawienie, by ludzie pokochali swoją niewolę, i zbudowanie dyktatury bez łez, że tak powiem, stworzenie swego rodzaju bezbolesnego obozu koncentracyjnego dla całych społeczeństw. W którym ludziom odebrane będą swobody, ale oni będą się z tego cieszyć. Ich chęć do buntu zostanie zdławiona przez propagandę lub pranie mózgu, lub pranie mózgu wzmocnione środkami farmakologicznymi. I to wydaje się być ostateczną rewolucją”. Whitehead przywołał też cytat z książki Bertrama Grossa „Przyjazny faszyzm” (Friendly Fascism: The New Face of Power in America, 1980): „Każdy, kto szuka czarnych koszul, masowych imprez lub mężczyzn na koniach, przegapi charakterystyczne przejawy pełzającego faszyzmu. W każdym kraju Pierwszego Świata o zaawansowanym kapitalizmie nowy faszyzm będzie zabarwiony dziedzictwem narodowym i kulturowym, składem etnicznym i religijnym, formalną strukturą polityczną i środowiskiem geopolitycznym… W Ameryce będzie on supernowoczesny i wieloetniczny, tak samo amerykański jak Madison Avenue, lunche dla kadry kierowniczej, karty kredytowe i szarlotka. To będzie faszyzm z uśmiechem. Jako ostrzeżenie przed jego kosmetyczną fasadą, subtelną manipulacją i aksamitnymi rękawiczkami, nazywam go przyjaznym faszyzmem. Najbardziej przeraża mnie jego subtelny urok. Martwię się tymi, którzy nie pamiętają – lub nigdy się nie nauczyli – że partnerstwa między wielkim biznesem a silnym rządem, poparte innymi elementami, były centralnymi zjawiskami stojącymi za strukturami władzy starego faszyzmu w czasach Mussoliniego, Hitlera i japońskich budowniczych imperium”.

Pascal Emmanuel Gobry w „The Week” zauważył, że USA przypomina Republikę Rzymską w okresie upadku. „Może nie ma zamieszek zbożowych ani wielkich posiadłości ziemskich, ale na pewno istnieje klasa patrycjuszy i plebejuszy, a oni zdecydowanie są ze sobą skłóceni. A niezdolność systemu politycznego i gospodarczego do pogodzenia ich, pogłębia konflikt


Warto wiedzieć, że książka wywołała ostrą dyskusję czterdzieści lat temu. Zawarte w nich przewidywania, wówczas z pogranicza political fiction i teorii spisku, a dziś będące składową politycznej i społecznej rzeczywistości, tylko konserwatyści i liberałowie (w dawnym, wolnościowym tego słowa znaczeniu) przyjęli z powagą. Jak czytamy w Wikipedii, „Według Jasona Epsteina, redaktora, wydawcy i recenzenta książek «The New York Review of Books», «Przyjazny faszyzm» (…) odzwierciedla to, co wydaje się być powszechnym odczuciem wśród liberałów i konserwatystów, że demokracja w Ameryce odchodzi w przeszłość: że wkrótce Amerykanie nie będą mogli sami sobą rządzić. Według Gaddisa Smitha, emerytowanego profesora historii na Uniwersytecie Yale i eksperta od amerykańskich stosunków zagranicznych, książka jest «wnikliwym lamentem nad wzrostem scentralizowanej władzy tworzonej przez biznes i rząd pod kierunkiem anonimowych menedżerów, którzy (…) zastępują demokrację formą życzliwego faszyzmu». Pisząc w imieniu magazynu «Eclectica», recenzent Dale Wharton komentuje, że książka daje «słabą nadzieję na uniknięcie neofaszyzmu»”.


Parę dni temu John W. Whitehead znów powtórzył to, o czym mówi od lat. Faszyzm nadchodzi nieuchronnie. A ostatnie wydarzenia, czyli sfingowana pandemia oraz groźby pochodzące ze strony agresywnej Rosji Putina przyspieszają proces brania nas „w opiekę” przez państwo. „Na dobre lub na złe, zmieni to sposób, w jakim poruszamy się po świecie, przerysowując granice naszego świata (i naszych wolności) i zmieniając pole gry szybciej, niż jesteśmy w stanie nadążyć. Ten nowy porządek świata – globalny porządek świata – składający się z międzynarodowych agencji rządowych i korporacji, zawdzięcza swoje istnienie w dużej mierze głęboko zakorzenionym, a w wielu przypadkach ściśle tajnym sojuszom rządu USA z obcymi narodami i globalnymi korporacjami”.

Coraz mniej Ameryki w Ameryce, coraz mniej wolności na świecie.