Jak wiadomo z licznych przepowiadań aktywistów ekologicznych, zmiana klimatu, zwana jeszcze do niedawna globalnym ociepleniem, ma rozpocząć się od różnych znaków na niebie i ziemi. Jednym z nich są pożary. Jak Al Gore powiedział, tak się stało: niedawno mieliśmy wyjątkowo potężne, przerażające, apokaliptyczne pożary w Brazylii, później w Australii, a teraz przyszedł czas na USA.
Ten Al Gore to nawiasem mówiąc prawdziwe dziecko szczęścia. Na walce o dobro naszej planety dorobił się masy pieniędzy, nagrody Nobla, a teraz może dorzucić do swych trofeów godność proroka większego nowej, świeckiej, zielonej religii. Czy może przeto dziwić, że mąż ten, ozdobiony tyloma cnotami, został uhonorowany przez Uniwersytet Adama Mickiewicza w Poznaniu tytułem doctora honoris causa? Uniwersytet w Poznaniu zajmuje okolice 8 setki w światowym rankingu szkół wyższych, więc możemy śmiało powiedzieć, że to wyróżnienie wyróżnia nie wyróżnionego, ale wyróżniających. Ale nie powiemy, bo to mniejszy problem.
Problem największy
Większym jest to, za co polski uniwersytet, utrzymywany z podatków obywateli III RP, uhonorował amerykańskiego polityka? Może za tę przenikliwą uwagę: „Dowiedzieliśmy się, na przykład, że w niektórych miejscach w Polsce dzieci regularnie zabiera się pod ziemię do głębokich kopalni, by mogły odpocząć od gazów i zanieczyszczeń unoszących się w powietrzu. Można sobie niemal wyobrazić ich nauczycieli, wyprowadzających dzieci tymczasowo z kopalni, trzymających kanarki, by ostrzegały o tym, że dalsze przebywanie na powierzchni jest niebezpieczne” (cyt. za Wikipedia).
Gore uzyskał tytuł honorowego członka społeczności akademickiej w 2008 r. Laudację na jego cześć wygłosił wówczas prof. Józef Orczyk. To ten sam Orczyk, który na początku lat 70. był stypendystą Fulbrighta. Później przez kilka lat sekretarzował na Akademii Ekonomicznej w Poznaniu, będąc tam I sekretarzem Komitetu Uczelnianego PZPR (rządzącej, z radzieckiego nadania, naszym krajem partii komunistycznej). Tę informację również podaję za Wikipedią.
Piszę o tym jedynie z dziennikarskiego obowiązku, bowiem temat (czyli największy problem) jest o pożarach w dalekiej Ameryce i NWO, a nie o starych towarzyszach kręcących do dziś polskimi uczelniami, co wyraża się chociażby w pomysłach honorowania godnościami akademickimi ludzi w żadnej mierze na nie niezasługujących.
Od 15 sierpnia br. Kalifornia doświadczyła prawie tysiąca pożarów, z czego niektóre zostały wywołane przez człowieka. Ogień zajął obszar blisko 850 tys. hektarów. Mówi się, że już teraz jest to najtragiczniejszy rok w historii, a przecież jesienne tzw. diabelskie wiatry wciąż są przed nami. – To szalone, nie mamy nawet października, listopada, a pobiliśmy już rekord – relacjonował stacji CNN kapitan straży pożarnej Richard Cordova. Dla porównania w 2018 r., najgorszym pod względem pożarów w Kalifornii, pożar objął obszar 787 tys. hektarów, możemy przeczytać na stronie NOIZZ. Fala pożarów przetacza się również przez stany Oregon i Waszyngton.
– Skali tej katastrofy naprawdę nie da się wyrazić słowami – powiedział szeryf hrabstwa Whitman [stan Waszyngton – R.K.] Brett Myers w oświadczeniu przekazanym przez National Public Radio. – Pożar zostanie ugaszony, ale społeczność dotknięta kataklizmem zmieniła się na całe życie. Mam tylko nadzieję, że nie stwierdzimy, że pożar pochłonął coś więcej niż domy i budynki. Modlę się, aby wszyscy wydostali się na czas. Jak widać nie tylko koronawirus tworzy „nową rzeczywistość”, wytapia się ona również w ogniu szalejącym w zachodnich stanach USA.
– Było tak dużo dymu, że przez kilka dni nie można było dostrzec niczego, co działo się na drugim brzegu rzeki. Nie można było zobaczyć przepływających promów – mówi Andy Lipscomb, który pracuje w Seattle (stan Waszyngton), opanowanym niedawno również przez płomienie rewolucji przeprowadzanej przez lewackie bojówki.
W stanie Oregon wybuchło 35 aktywnych pożarów, w których paliło się ponad 367 279 akrów. Pożary skłoniły gubernator Kate Brown (z Partii Demokratycznej) do wydania awaryjnej deklaracji pożarowej. Pozwoliło to na skorzystanie z pomocy rządu federalnego w walce z pożarami zbyt dużymi, aby lokalne drużyny strażackie mogły sobie z nimi poradzić samodzielnie. – Okazuje się, że jest to bezprecedensowy i niezwykle groźny pożar w naszym stanie, a szczerze mówiąc na całym Zachodnim Wybrzeżu – powiedziała pani gubernator.
Antyradio informowało, że z kolei w Kalifornii „ogromny pożar rozpoczął się od uderzenia pioruna. Błyskawica podpaliła drzewostan. Ogień natychmiast zajął kolejne rośliny. Ogrom pożaru wynika z niekorzystnych dla strażaków warunków pogodowych. Wysoka temperatura, brak opadów i przesuszona roślinność są naturalnymi sojusznikami dla rozprzestrzeniającego się ognia”.
Wielu oficjeli stanów ogarniętych kryzysem jest głęboko przekonanych, że pożary są spowodowane zmianami klimatycznymi. Kropkę nad „i” stawia lewicowa strona NOIZZ, cytując dość histeryczną (a nawet nie dość, tylko bardzo, biorąc pod uwagę rangę wypowiadającego się) opinię Gavina Newsoma, gubernatora stanu Kalifornia z Partii Demokratycznej: – Nie wierzysz w zmiany klimatyczne? Przyjedź do Kalifornii.
Niewierny Donald i eksperci
Jednym z takich niedowiarków jest zapewne prezydent Donald Trump. Jak podawała w połowie miesiąca BBC, prezydent starał się wskazać raczej na zarządzanie lasami niż na zmiany klimatu jako na kluczowy czynnik wyjaśniający powody, dla których płoną lasy w stanach: Kalifornia, Oregon i Waszyngton. Zapytany podczas wizyty w Kalifornii o rolę zmian klimatycznych, Trump powiedział: – Myślę, że jest to bardziej sytuacja związana z zarządzaniem [lasami]. Wskazał także na inne kraje mające dużą powierzchnię lasów, mówiąc: – Jedziesz do Austrii, jedziesz do Finlandii, jedziesz do wielu innych krajów, i widzisz, że tam nie ma pożarów.
Jednak władze stanowe bronią się przed tym zarzutem niewłaściwej gospodarki leśnej. Według urzędu gubernatora stanu Kalifornia, rząd federalny posiada prawie 58 proc. z 33 milionów akrów lasów. Sam stan posiada tylko 3 proc., a reszta należy do osób prywatnych, firm lub „rdzennych Amerykanów”, czyli Indian kalifornijskich.
Podobnie jest w Oregonie, gdzie znaczna część gruntów leśnych znajduje się w rękach federalnych, a nie stanowych, a także w rękach prywatnych. W stanie Waszyngton tylko 12 proc. gruntów leśnych znajduje się w rękach władz stanowych, 43 proc. należy do władz federalnych, a 36 proc. do prywatnych.
Już dwa lata temu prezydent Trump skrytykował zarządzanie lasami w Kalifornii, dając władzom stanowym za przykład Finlandię, gdzie, jak powiedział, leśnicy „zgrabiali i wycinali lasy, aby zapobiec pożarom”. Również eksperci uważają, że istnieją problemy z praktyką zarządzania lasami i użytkowaniem gruntów w Kalifornii i poza nią. Jednym z takich problemów jest właśnie lekceważenie obowiązku robienia wycinek leśnych oraz usuwania nagromadzonych w wielu miejscach uschłych drzew, krzewów i innych martwych roślin, i w tym widzą czynnik ułatwiający pojawianie się pożarów na dużych połaciach oraz sprawiający później kłopoty z opanowaniem żywiołu.
Scott Stephens, czołowy autorytet w dziedzinie pożarów na Uniwersytecie Kalifornijskim, od kilku lat kwestionuje politykę gospodarki leśnej. Uczony wskazał na dużą ilość martwych drzew i uschniętych krzaków zalegających w niektórych częściach stanu i będących poważnym zagrożeniem pożarowym, którym należy się zająć. Prof. Stefan Doerr, ekspert od pożarów na Uniwersytecie w Swansea, podkreśla znaczenie metody unikania katastrofalnych w skutkach pożarów poprzez wywoływanie pożarów kontrolowanych. – Przez stulecia rdzenni Amerykanie palili części lasów (…), a to likwidowało bardziej łatwopalną roślinność i zmniejszyło gęstość drzewostanu – powiedział prof. Doerr cytowany przez BBC.
Ale władze stanowe są nieugięte.
Gubernator stanu Waszyngton Jay Inslee z Partii Demokratycznej przyznał, że „są miejsca, w których wycinka drzew ma sens. I robimy to”, ale skrytykował prezydenta Trumpa za podkreślenie tego właśnie czynnika, a nie czynnika zmiany klimatu: „To są pożary spowodowane zmianami klimatu”. Jak pamiętamy, analogiczne stanowisko wobec przyczyn kataklizmu niszczącego lasy Zachodniego Wybrzeża zajął gubernator Kalifornii.
Czy zmiany klimatu?
Raport z 2015 r. dla Departamentu Rolnictwa Stanów Zjednoczonych ostrzegał, że ekspansja gospodarcza człowieka wnikająca w dziką przyrodę „zwiększyła prawdopodobieństwo, że pożary zaczną zagrażać budynkom i ludziom”.
Kryzys klimatyczny zwiększył ryzyko pożarów na północno-zachodnim Pacyfiku, uparcie twierdzi wielu naukowców. – Nie możemy przypisać pojedynczych pożarów zmianom klimatycznym. Ale inaczej jest w przypadku tak dużych pożarów jak obecne na Zachodnim Wybrzeżu. Tu tendencja jest oczywista i wskazuje ona na zmiany klimatu jako główny czynnik sprawczy – powiedział w kwietniu Brian Harvey z University of Washington School of Environmental and Forest Sciences.
Mimo jednoznacznych opinii mainstreamu, pojawiają się też inne głosy na temat przyczyn szalejącego żywiołu. Jeden z nich należy do autora o nazwisku Brian Shilhavy. W połowie września jego tekst zamieściła strona Human Are Free. Tytuł artykułu Shilhavy’ego „Pożary na Zachodnim Wybrzeżu: Lasy giną z powodu geoinżynierii” nie pozostawia wątpliwości, kogo autor uważa za głównego sprawcę obecnej pożogi.
„Chociaż władzom udało się aresztować, w niektórych rejonach szalejącego żywiołu, podpalaczy, co może wskazywać na planowe rozniecanie ognia, rzeczywista przyczyna tych pożarów w większości nie jest zgłaszana przez media. Oficjalne stanowisko rządu federalnego jest takie, że po prostu nie wycinaliśmy wystarczającej liczby drzew i że większość z tych pożarów jest »naturalna« i jest powodowana przez piorun lub inne naturalne przyczyny”. Niektórzy z kolei upierają się przy zmianach klimatycznych jako źródle „zapalnym”, w pełnym tego słowa znaczeniu.
Jednak według Shilhavy’ego powód kłopotów tkwi gdzie indziej. Być może te czynniki (pioruny, podpalacze i zmiany klimatyczne) odgrywają jakąś tam rolę, ale dziennikarz chce zwrócić uwagę na inną, wspomnianą w tytule kwestię. Są bowiem tacy, jak jak Dane Wigington z hrabstwa Shasta w Kalifornii, którzy uważają, że pożary te są wynikiem geoinżynierii, planu globalistów, aby zmodyfikować wzorce pogodowe poprzez tworzenie sztucznych chmur. Zjawisko jest powszechnie znane jako chemtrails.
Na temat geoinżynierii oraz chemtrails pisałem niegdyś w „Teorii Spisku”. Przypomnę więc tylko, za Johnem P. Thomasem, autorem artykułu o „sztucznych chmurach”, że owe obłoki są stwarzane w ramach różnych programów opracowanych przez naukowców zajmujących się geoinżynierią. Geoinżynierowie są zainteresowani zarządzaniem zdarzeniami pogodowymi i kontrolowaniem klimatu na całej Ziemi. Faktyczny proces wytwarzania sztucznych chmur nazywa się rozpylaniem z powietrza, rozpylaniem aerozoli, zarządzaniem promieniowaniem słonecznym lub wstrzykiwaniem aerozolu w stratosferę.
Na niebie pojawiają się wówczas „trwałe smugi kondensacyjne”, czyli formacje chmur, które powstały w wyniku różnych działań geoinżynieryjnych. Trwałe smugi kondensacyjne zawierają toksyczne cząsteczki glinu, baru, strontu i wielu innych substancji, które są niebezpieczne dla zdrowia ludzi i środowiska. Te smugi pozostają na niebie przez wiele godzin. Trwałe smugi, które są rozpylane rano, zwykle pozostają widoczne do wczesnych godzin wieczornych. Zaczynają się jako cienkie białe linie i powoli rozprzestrzeniają się w ciągu dnia, tworząc szerokie pasma i płaty rozproszonych, mlecznobiałych chmur. Zwykłe smugi kondensacyjne z silników odrzutowych są w rzeczywistości rzadkie i zawierają głównie zamarzniętą parę wodną. Normalne smugi nie utrzymują się, ale szybko się rozpraszają. Nie są uważane za toksyczne w porównaniu do trwałych smug kondensacyjnych, tłumaczy Thomas na stronie Health Impact News.
Przebiegli geoinżynierowie
Brian Shilhavy obficie cytuje Dane’a Wigingtona, wspomnianego wyżej redaktora strony GeoEngineeringWatch. Wigington jest osobą, która od lat studiuje geoinżynierię i próbował alarmować opinię publiczną. Jego strona internetowa zawiera ogromne ilości informacji na ten temat. W „Liście wprowadzającym” do zagadnień geoinżynierii dziennikarz zwraca uwagę, że istnieją ogromne zagrożenia dla środowiska i zdrowia człowieka, z których społeczeństwo nie zdaje sobie sprawy. „Mogą one spowodować zniszczenie gleby, upraw i drzew. Mogą skazić wodę i całe ekosystemy. I nie pochodzą one od wielkiego przemysłu, energii jądrowej czy przemysłu naftowego. Nie mówimy nawet o zmianie klimatu”.
„Zagrożenia te określamy zbiorczą nazwą – »geoinżynieria«. Jest ona wprowadzana w nasze życie w równie podstępny sposób jak GMO, czyli produkty spożywcze modyfikowane genetycznie. Została ona tak sprytnie wpleciona w naszą kulturę, że nawet tego nie zauważyliśmy”. Natomiast ci, którym udało się wyrwać z matrixu i którzy mówią o zjawisku geoinżynierii i związanych z nią niebezpieczeństwach, są piętnowani i nazywani foliarzami, zauważa Wigington.
„Brzmi jak science fiction, ale tak nie jest”. Autor informuje o licznych artykułach i zapisach debat, toczących się od lat, w których naukowcy proponują „przyciemnienie” słońca w celu spowolnienia zmian klimatycznych przy użyciu techniki zwanej „zarządzaniem promieniowaniem słonecznym” (SRM). Ich koncepcja polega na naśladowaniu efektów erupcji wulkanów i zanieczyszczeń będących skutkiem działalności człowieka. Do pewnego momentu była to tylko propozycja, ale obecnie „chociaż urzędnicy nie przyznają się do tego, SRM już działa na pełną skalę”.
SRM wydaje się realnym sposobem na spowolnienie zmian klimatycznych, a naukowcy wielokrotnie powtarzali, jak „tani” jest to sposób. „Tani” nie oznacza „darmowy”, ponieważ ta technika walki z klimatem ma swoją cenę. I to niejedną. „Globalne programy inżynierii klimatycznej / geoinżynierii radykalnie zakłócają wzorce pogodowe, zakłócają cykl hydrologiczny (powodując suszę na niektórych obszarach, zalewając inne), niszczą warstwę ozonową i zanieczyszczają całą planetę toksycznym opadem z operacji rozpylania chemikaliów przeprowadzanej w atmosferze. Programy inżynierii klimatu są w pełni wdrażane od wielu lat. Istnieje góra twardych danych naukowych i materiałów filmowych, które to potwierdzają”. Jednym z takich dokumentów, w których zgromadzono fakty wskazujące na realne istnienie opisywanego zjawiska, jest „Look Up”, którego narratorem jest William Baldwin. Obraz stanowi doskonałe wprowadzenie do zagadnienia inżynierii klimatycznej i geoinżynierii.
Nie było nas, był las…
Wigington również nie próżnuje, rozpoczynając serię filmów krótkometrażowych: „Into the Wild”, „With Dane Wigington”, które można obejrzeć na jego stronie https://www.geoengineeringwatch.org. Brian Shilhavy zapewnia, że te prezentacje wideo pokazują dowodnie, jakie są prawdziwe przyczyny obecnych pożarów, które niszczą życie i mienie ludzi. „Pożary w Kalifornii są najbardziej bezpośrednio związane z inżynierią klimatu. Całe środowisko akademickie nadal zdradza rasę ludzką i całą sieć życia, nie uznając czynnika inżynierii klimatycznej jako źródła problemu”.
Jak zapewne Czytelnicy „Warszawskiej” wiedzą, lekarze w Polsce mają haniebny zakaz wypowiadania się na temat koronawirusa (ciekawe, czy pałkarz myśli, który wydał takie rozporządzenie, pójdzie siedzieć za brutalny gwałt na wolności słowa?), a mimo to niektórzy przerywają gangsterski zwyczaj omerty. Podobnie jest w omawianym przypadku. Tak wynika z tekstu zamieszczonego na Humans Are Free. „I chociaż w tej chwili pracownikom National Weather Service i National Oceanic and Atmospheric Administration wydano federalny nakaz wypowiadania się na temat geoinżynierii i jej skutków, nie mniej mają oni obowiązek trzymać się razem i mówić prawdę, a nie milczeć, kuląc się w kącie, podczas gdy cała planeta doświadcza tragicznych konsekwencji inżynierii klimatycznej”. Wigington twierdzi, że urzędnicy rządowi i stanowi, którzy kłamią o prawdziwych przyczynach rekordowych pożarów lasów w Kalifornii, ukrywają dobrze znaną im prawdę.
„Lasy płoną, ponieważ są martwe i umierają. Gleby są toksyczne, wyjątkowo długie okresy bez opadów spowodowane są działaniami inżynierii klimatycznej. Deszczowe chmury zanikają, zanim dotrą na zachodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych – widzimy to na zdjęciach satelitarnych. To nie są spekulacje ani teoria. Drzewostan zamiera. A jeśli zginą lasy, umrzemy”.
Chociaż, z drugiej strony – jeśli my wymrzemy, lasy odżyją. Nie będzie nas, będzie las…
Te dwa ostatnie zdania swojej uwagi zamieściłem rzecz jasna po to tylko, aby nikt mi nie zarzucił, że tekst kończy się tak smutno, tak beznadziejnie.