Cudowna Wikipedia, powołując się na kilka słowników języka polskiego, pisze: „Hipokryzja (od gr. hypokrisis, udawanie) – fałszywość, dwulicowość, obłuda. Zachowanie lub sposób myślenia i działania charakteryzujący się niespójnością stosowanych zasad moralnych. Udawanie serdeczności, szlachetności, religijności, zazwyczaj po to, by wprowadzić kogoś w błąd co do swych rzeczywistych intencji i czerpać z tego własne korzyści”. W ten sposób, zrzynając z nieocenionego – choć jakżeż często obłudnie, by nie powiedzieć po staropolsku hipokrycznie, lekceważonego źródła informacji – mam za sobą wyjaśnienie pierwszego rzeczownika występującego w tytule. Rzeczownika, którego z kolei on ma za sobą, nie trzeba wyjaśniać. Pan Zuckerberg jest dobrze znany. Niektórzy powiedzieliby nawet: jak zły szeląg.
Cenzura? – bzdura!
„Kino pojawiło się w każdym mieście i miasteczku w kraju” – pisał w 1915 r. Orrin Cocks, podkreślając, że zgodnie z opinią szeregu zacnych osób „należy dokładnie ocenić, jaki jest kulturalny i moralny wpływ kina [na społeczeństwo]”. Autor zauważył też, iż w ciągu zaledwie 15 lat, bo tyle czasu upłynęło od upowszechnienia się kinematografu w Ameryce, film stał się nowym, „obok książki i kościoła, czynnikiem kształtowania opinii”.
Mało kto wie – ja też bym nie wiedział, gdybym o tym kiedyś nie pisał, stąd mogę śmiało powiedzieć, że dowiedziałem się tego, o czym zaraz powiem, z własnego artykułu – iż pierwsze filmy wcale nie grzeszyły pruderią. Choć powstawały jeszcze w epoce wiktoriańskiej, niekoniecznie każdy z nich był wiktoriański, w sensie – pruderyjny.
Coraz częściej zaczęto mówić o cenzurze obyczajowej. Tylko jak to pogodzić z pierwszą poprawką do Konstytucji Stanów Zjednoczonych? Sąd Najwyższy USA wydał dość sprytny wyrok, oznajmujący że produkcja filmów „jest zwykłym biznesem powstałym i prowadzonym dla zysku (…) i nie może być uważana za część prasy krajowej ani za organy opinii publicznej w rozumieniu wolności słowa i publikacji”. Mówiąc inaczej, cenzura filmów nie narusza pierwszej poprawki do Konstytucji Stanów Zjednoczonych, zakazującej ograniczania wolności religii, prasy, słowa, petycji i zgromadzeń. Niezły chwyt – prawda?
Chyba pan Mark Zuckerberg musiał sobie przypomnieć o decyzji organu sprawiedliwości sprzed ponad stu lat – on, a może któryś z jego doradców – bo zupełnie niedawno zastosował podobny myk. Tylko w o wiele mniej szlachetnym celu niż poprzednicy: aby nie gorszyć, tylko uczyć i wzmacniać prawidłowe postawy moralne i obywatelskie. Taki powinien być bowiem przekaz ruchomych obrazów, zgodnie z intencjami obywateli walczących z obsceną w filmach.
Jak pisał w październiku 2019 r. brytyjski „The Guardian”, Mark Zuckerberg, dyrektor generalny Facebooka, zdaje się nie rozumieć, na czym polega wolność słowa w XXI w. Mało tego, ta lewicowa gazeta sugeruje, że jego słabe rozpoznanie tematu swobody wypowiedzi ma swoje źródło w elementarnych brakach w wykształceniu: „Przez całe swoje dorosłe życie Zuckerberg nadrabiał braki w wykształceniu pychą”. Nic też dziwnego, kontynuuje „The Guardian”, że jego „manifest wolności słowa”, który wygłosił przed studentami Uniwersytetu Georgetown w Waszyngtonie, jest „niekoherentny”. I niezbyt przemyślany.
Mowa Zuckerberga nie zadowoliła żadnej ze stron walczących (podobno) o swobodę wypowiedzi. Działacze obrońców praw czarnych typu ruch Black Lives Matter zarzucali Facebookowi, że pozwala na przemycanie treści „rasistowskich”. Przedstawiciele innych ruchów społecznych i politycznych, zwłaszcza tych z bardzo szeroko rozumianej prawicy, mówili z kolei o cenzurze w tym medium społecznościowym. Sam Zuckerberg podkreślał, że Facebook to firma technologiczna, a nie medialna. Stąd, w domyśle, nie może być uważana za organ opinii publicznej w rozumieniu wolności słowa i publikacji. Czyli nie obowiązuje jej pierwsza poprawka – tak jak przekazów filmowych według wyroku Sądu Najwyższego, sprzed wieku.
Podczas przesłuchania w Kongresie kongreswoman Maxine Waters z Partii Demokratycznej zarzuciła firmie „brak różnorodności kierownictwa Facebooka” (pewnie chodziło jej o to, że na wypasłychstołkach rady nadzorczej tej przebogatej firmy było za mało kobiet, Murzynów i pederastów). Skrytykowała także rozstrzygnięcie firmy, by nie sprawdzać faktów w reklamach politycznych. Ta decyzja, mówiła pani Waters, może doprowadzić do tłumienia zasady wolności wyborów. Tu już wiadomo na pewno, o co kongreswoman chodziło – przypomnijmy, że lewica żaliła się, iż jednym ze źródeł tryumfu Trumpa była aktywność jego zwolenników w mediach społecznościowych.
– Pańskie zapewnienia, że platforma promuje wolność słowa, nie są szczere – powiedział Maxine Waters, dodając, że Zuckerbergowi wydaje się, iż jest ponad prawem. Skoro tak, to być może należałoby podjąć „poważną dyskusję” o tym, czy Facebooka nie należałoby po prostu zlikwidować (break up).
Strona Gab News zwraca uwagę na to, że wypowiedzi Zuckerberga w Kongresie miały głównie na celu udowodnienie tego, o czym już zostało wspomniane: jego firma jest podmiotem zajmującym się sprawami technologicznymi, a nie medium prasowym. „Uważam [Facebooka] za firmę technologiczną, ponieważ przede wszystkim tworzymy technologię i produkty. Zgadzam się, że ponosimy odpowiedzialność za treść, ale ich nie produkujemy”. Mówca powiedział też, zdaje sobie sprawę z tego, o co ludziom tak naprawdę chodzi, gdy domagają się odpowiedzi na pytanie, czy podmiot, którym kieruje, jest firmą medialną, czy wydawniczą. – Rozumiem, że w tym pytaniu chodzi o to czy czujemy się odpowiedzialni za treści na naszej platformie. Wydaje mi się, że odpowiedź na to pytanie brzmi „tak”. Ale nie sądzę, aby to zmieniało istotę rzeczy, czyli fakt, że mamy do czynienia z firmą technologiczną, a nie medialną.
Mówi jedno, robi drugie…
Skoro Facebooka nie obowiązują zasady pierwszej poprawki, czyli w praktyce zasady wolności słowa, firma może posługiwać się pojęciem prawa do swobody wypowiedzi, jak tam sobie zechce. Tak właśnie, w gruncie rzeczy, uważają jej prawnicy. Ponieważ, jak się już rzekło, jest to firma przebogata, więc zatrudniła sobie nie lada jakich obrońców, ale takich, o których jeszcze przed wojną pisał Julian Tuwim słowami: „mędrkowie wykrętów chytrych, wyciągną z teczki paragraf i rozprostują na wytrych”. I to wszystko w obliczu grozy apokalipsy, gdy „Świat się będzie już walił, wąż ognia równik oplecie i kontynenty zapali”. Tym bardziej owi „mędrkowie” będą dokonywać cudów w sytuacji, w której końca świata ani widu, ani słychu, jak na razie. Natomiast wysokie honorarium za rozwiązanie problemu zgodnie z oczekiwaniami jest jak najbardziej realne.
Adwokaci Facebooka stwierdzili, że „Zgodnie z utrwalonym prawem ani Facebook, ani żaden inny wydawca nie może ponosić odpowiedzialności za nieopublikowanie czyjejś wiadomości”. Zwłaszcza, gdy w odczuciu odmawiającego usługi zamieszczona informacja mogła pochodzić od „niebezpiecznej osoby” i „promować nienawiść”.
Zuckerberg w swoim ostatnim przemówieniu w Georgetown stwierdził: – Ludzie posiadający moc wyrażania siebie na dużą skalę to nowy rodzaj siły na świecie – piąta władza obok innych struktur władzy w społeczeństwie [czyli: władzy ustawodawczej, wykonawczej, sądowniczej i prasy – R.K.]. Ludzie nie muszą już polegać na tradycyjnych przekazicielach ich opinii, takich jak politycy czy media, aby ich głosy zostały wysłuchane, a to ma ważne konsekwencje. Mark Zuckerberg uważa, że właśnie w tym tkwi największy problem – dzięki mediom społecznościowym, takim jak to zbudowane przez jego firmę, praktycznie każdy dysponuje możliwością przekazania swoich opinii społeczeństwu. – Platformy te mają zdecentralizowaną moc, oddając ją bezpośrednio w ręce ludzi. To część niesamowitej ekspansji głosu poprzez prawo, kulturę i technologię.
W Georgetown ten biznesman i (rzekomy) wynalazca zapewniał, że nie cenzuruje polityków. – Nie robimy tego, aby pomóc politykom, ale ponieważ uważamy, że ludzie powinni być w stanie sami zobaczyć, co mówią politycy. A jeśli treść jest warta opublikowania w wiadomościach, również jej nie usuniemy, nawet jeśli byłaby sprzeczna z wieloma naszymi standardami. Rzecz jednak w tym, że to administratorzy Facebooka rozstrzygają, co jest wiadomością cenną i wartą opublikowania na platformie, ale o tym mówca się nie zająknął.
Wprost przeciwnie. Z każdą upływającą chwilą pogrążał się coraz głębiej w zapewnieniach, że jest przedstawicielem firmy technologicznej, która mimo że nie jest skrępowana zasadami pierwszej poprawki, strzeże jej i przestrzega.
Zuckerberg w przemówieniu pokazuje zupełnie inne oblicze, człowieka wielce otwartego na różnorodność poglądów, wręcz wzór zwolennika wolności słowa, nawet takiego, którego samemu się w żadnej mierze nie akceptuje. Mało tego, Mark Zuckerberg zdaje się stanowczo piętnować tych, którzy pod pozorem walki z „mową nienawiści” próbują narzucić mediom cenzurę à la Sovietica. – Od dawna widzimy, że ludzie coraz częściej próbują coraz większej liczbie wypowiedzi przykleić łatę „mowy nienawiści”. Robią to w tym celu, aby uciszać tych, których słowa mogłyby doprowadzić do politycznych rezultatów, które uważają za niedopuszczalne. Niektórzy uważają, że skoro stawka jest tak wysoka, nie mogą już ufać swoim współobywatelom i przyzwalać na to, aby komunikowali się ze sobą bez pośrednictwa osób trzecich, jak też, aby mogli decydować sami, w co chcą wierzyć i jakie siły powinny ich reprezentować. Osobiście uważam, że w dłuższej perspektywie jest to bardziej niebezpieczne dla demokracji niż jakakolwiek mowa. Nawet ta, którą uważa się za „mowę nienawiści”.
Nic dodać, nic ująć. Rzecz w tym, czy wiedząc o tylu interwencjach administracji Facebooka w zamieszczane na platformie wypowiedzi oraz pamiętając o nonszalanckim stanowisku Zuckerberga i jego prawników można mówcy zaufać? Jeffrey Wernick, publicysta Gab News, nie ma wątpliwości: „Twierdzenie, że bierzesz na siebie odpowiedzialność [za wolność słowa], ogłaszając jednocześnie, że jesteś z niej zwolniony [jako firma technologiczna, a nie medialna], jest absurdalną sprzecznością. Oświadczenie o odpowiedzialności wiąże się z przyjęciem odpowiedzialności. Choć jestem zaniepokojony hipokryzją i sprzecznością słów Zuckerberga oraz polityką i praktyką Facebooka, bardziej niepokojące jest to, że społeczność technologiczna i wielu postępowców skrytykowało jego przemówienie. Dlaczego? Ponieważ mają jeszcze bardziej restrykcyjny pogląd na temat tego, którą mowę należy chronić i jakie wypowiedzi powinny być dozwolone”.
Wolność tak, ale pod technokontrolą
Lewica nazywająca siebie światłą i progresywną osłania swą zapamiętałość cenzorską wzniosłymi hasłami: fałszywe wiadomości, rosyjskie boty, mowa nienawiści, celowe dezinformacje, ekstremizm polityczny, kłamliwe reklamy polityczne, treści dzielące itp.
Zasadniczo wielu uważa, że technologia powinna być stosowana jako cenzura działająca zgodnie z kryteriami utworzonymi przez tych, którzy kontrolują firmy technologiczne we współpracy z aktywistami lewicowymi. Oni z kolei ze względów ideologicznych pragną stłumić wszelkie sprzeczne z poprawnością polityczną poglądy na rzeczywistość. To są po prostu ludzie chcący kontrolować nasze słowa, nasze myśli oraz działania. Poddają je pod osąd tego, co według nich słuszne, sprawiedliwe i moralne. Wprowadzili w nasze życie społeczne „strategię odczłowieczania, delegitymizacji i eksterminacji cyfrowej tych, którzy się nie zgadzają z poglądami narzuconymi przez media głównego nurtu”.
Zuckerberg również należy do tej tłuszczy cenzorskiej. Dyrektor generalny Facebooka zwrócił się na początku tego roku do rządów na całym świecie, aby wydały w swych krajach „więcej wskazówek i regulacji” dotyczących tego, jakie wypowiedzi powinny być dozwolone na platformach społecznościowych. Jest to w gruncie rzeczy zachęta ze strony administracji medium społecznościowego do tego, aby władze państwowe śmiało interweniowały w bezpłatny i otwarty Internet. Jednak to nie wszystko. Washington Examiner zwraca uwagę, że za tym skandalicznym wezwaniem oraz szeregiem innych poczynań Zuckerberga ukrywa się dodatkowa intencja: „korupcyjnej, kumoterskiej regulacji, która chroniłaby obecnych operatorów technologicznych, takich jak Facebook, przed nowymi start upami i konkurencją”.
Zdaniem Zuckerberga, społeczeństwo zrozumie, dlaczego władze stawiają granice wolności słowa, naruszającego poczucie bezpieczeństwa. Jednak ten sposób myślenia ma wiele wad, uważa Washington Examiner. Kiedy rządy uchwalają przepisy regulujące mowę, to nie społeczeństwo dyktuje zasady, jakie mają obowiązywać w tym zakresie – to politycy i, nieuchronnie, reprezentowane przez nich partyjne interesy zaczynają zarządzać naszymi opiniami, poglądami, przemyśleniami na temat wydarzeń dziejących się na świecie. „Rozważmy polityczne postawy, jakie kryją się za apelami różnych wybitnych polityków o surowsze regulacje w mediach społecznościowych”.
Z jednej strony republikanie, tacy jak senator Josh Hawley, wezwali do ukarania Facebooka za domniemaną cenzurę konserwatywnych poglądów. Z drugiej strony demokraci, tacy jak kandydat na prezydenta Joe Biden i spikerka Izby Reprezentantów Nancy Pelosi, wezwali do ukarania platformy za nieocenzurowanie wystarczającej liczby „fałszywych wiadomości”, przywołując jedynie konserwatywne treści jako przykłady.
Demokratyczna zasada zgody większości nie dotyczy wolności słowa i indywidualnych spraw i poglądów. Prawo wolności wypowiedzi ma nas chronić przed tyranią większości. Nasze społeczeństwo coraz mniej ceni sobie to prawo, ubolewa Satya Marar, dziennikarz Washington Examiner. Jeśli ktokolwiek, pod jakimkolwiek pretekstem, zacznie je ograniczać, swoboda wypowiedzi stanie się fikcją, uważa Marar. To tylko pretekst, by stłumić sprzeciw, jednocześnie podważając naszą liberalną demokrację, pod przykrywką chronienia nieszczęsnej publiczności przed „niewłaściwą” mową, kryteria której zostały zdefiniowane przez aktualnych głównych aktorów sceny politycznej.
Gdy YouTube i Twitter zareagowały na naciski ze strony rządów, by cenzurować „przemoc” pojawiającą się w zamieszczanych na platformach filmach, wówczas okazało się, że swoje konta zaczęli tracić dziennikarze ujawniający gwałt stosowany przez władze względem obywateli swoich krajów. Nawet próby weryfikowania fake newsów przez rzekomo niezależne osoby okazywały się, koniec końców, stronnicze. Każdy z nas ma swoje sympatie i antypatie polityczne, twórcy algorytmów również.
W praktyce okazuje się, że cała ta mowa o walce z agresją i fałszywymi informacjami to nowa maska założona na brzydką, starą twarz cenzury. To po prostu kolejny przejaw narzucania „jedynie słusznej” wizji świata. W tej grze znaczonymi kartami pozostaną wyłącznie najwięksi gracze, a właściwie najbogatsi szulerzy, tacy jak Facebook i Google. Czyli firmy kontrolujące platformy, na których obecnie odbywa się olbrzymia część naszego dyskursu społecznego. Tylko one mogą bowiem przetrwać i sprawnie funkcjonować mimo istnienia obostrzeń związanych z walką ze wspomnianymi zjawiskami – hejtem i fake newsami, a to dlatego, że jedynie one są na tyle zasobne, aby zatrudnić szerokie grono międzynarodowych zespołów czuwających nad treściami pojawiającymi się na ich stronach oraz mogących odpowiednio szybko zareagować w przypadku nieodpowiednich treści, a ściślej takich, które zostaną przez nich, opłacanych z kieszeni właścicieli Faceboooka i Google, uznane za nieodpowiednie. Pamiętajmy o tym, o czym była przed chwilą mowa: każdy z nas na swoje sympatie i antypatie, a co za tym idzie cierpi na swoiste uprzedzenia. Każdy, a big tech zwłaszcza.
Każdy z nas w wielu wypadkach inaczej rozumie i interpretuje pojęcie: „nieodpowiednia wiadomość”. Poza tym tylko te monstrualne w swych rozmiarach i przepotężne w możliwościach prawno-finansowych korporacje technologiczno-medialne mogą sobie pozwolić na koszty przedłużających się sporów sądowych, gdy wreszcie pozwani zostają przed sądy za popełniane błędy, machinacje, ordynarne przejawy tłumienia wolności słowa.
A na koniec myśl złota
Tymczasem mniejsze firmy zostają od razu skazane na porażkę lub funkcjonowanie na marginesie, w najlepszym razie. „Jest to ostatnia rzecz, jakiej potrzebujemy w branży, w której gracze big tech, próbujący działać w porozumieniu z rządami światowymi, już teraz mają tak dużą kontrolę nad przekazywanymi treściami, tak wielkie możliwości kształtowania wizji świata poprzez manipulowanie danymi, cenzurowanie zdjęć czy filmów ilustrujących dane wydarzenie, narzucanie języka poprawności politycznej, jak też sposobu narracji i oceny wydarzeń”.
Stara prawda mówi: nie rób drugiemu, co tobie niemiłe. „Jeśli chcesz, masz prawo zabrać głos, wyrazić swoje pomysły, wyrazić swoje opinie. Domagaj się uznania swojego punktu widzenia, swoich przekonań. A jeśli byłoby to dla ciebie godne pogardy, gdyby ktoś ci tego zabronił, uniemożliwił eksponowanie tego, co myślisz na dany temat, prześladował z tego powodu, odczłowieczał, likwidował konto na Facebooku, YouTube czy innej platformie społecznościowej – tym bardziej zasługujesz na pogardę, jeśli sam byłbyś autorem takich czynów w stosunku do bliźnich”.