Nawet osoby, które przestały śledzić na bieżąco komunikaty z frontu walki z COVID-19 – bo ileż można pasjonować się wydarzeniem w normalnych czasach ekscytujących co najwyżej wąskie grono specjalistów wirusologów – wiedzą, że to jeszcze nie koniec. – To nawet nie jest początek końca, to dopiero koniec początku! – jak powiedział minister zdrowia. Nawiasem mówiąc ten, kto przygotował mu treść wystąpienia, winien być posądzony o polityczną dywersję, bowiem skazał w ten sposób prof. Szumowskiego na zarzut plagiatu. Wszak wypowiedziane słowa są zerżnięte z dość dobrze znanej mowy Winstona Churchilla, wygłoszonej po brytyjskim zwycięstwie nad Afrika Korps pod El-Alamein w 1942 r., a pan profesor nie podał źródła cytatu, a nawet nie powiedział, że to jest cytat.
Kosmiczne bum po raz pierwszy
Czekają nas kolejne fale epidemii. Ach, co ja mówię – jakiej tam epidemii, wszak tu o pandemię chodzi! Na razie mowa jest o dwu, ale przecież to dopiero wspomniany „koniec początku”, więc może ich być znacznie, znacznie więcej. Poza tym, niejako w odwodzie, mamy jeszcze pannę Gretę z jej globalnym ociepleniem czy zmianą klimatu – trudno się już w tym wszystkim połapać. Topniejące lodowce, czyli w praktyce kolejny potop. Tym razem już nie biblijny, ale laicki, a ściślej antarktyczny i arktyczny zarazem. Stepowienie Europy, likwidacja lasów tropikalnych, zalew naszego kontynentu przez „nachodźców”, czyli współczesne ludy Goga i Magoga. Pamiętajmy też, że Australia tylko czeka, aby ponownie zapłonąć. Kto jeszcze pamięta, że przed pandemią świat trwożył się, oglądając zdjęcia „płonącego” kontynentu australijskiego?
I pomyśleć, że wszystkie te wieści ze świata, które wbijają nas w ziemię, niczym najwyższe autorytety moralne swym gromiącym wzrokiem, nie są wymysłem paranoików, tylko ludzi rozumnych z redaktorami „The New York Timesa” i „Gazety Wyborczej” na czele. Ale to daleko nie wszystko. Zagłada ludzkości przyjdzie też z nieba i o tym właśnie będzie dzisiejszy tekst.
Czy wiedzą Państwo, że nie tylko grono fantastów, ale również chłodnych naukowców zastanawia się, czy na Ziemi mogła istnieć cywilizacja przedludzka? Na przykład w epoce syluru. Jest to tzw. hipoteza sylurska. Według niej w prapradawnych czasach na naszej planecie mogły żyć rozumne jaszczury – człekokształtne, by się tak wyrazić – które zbudowały cywilizację podobną do naszej. Mogło ją później zniszczyć wielkie kosmiczne bum, czyli katastrofa spowodowana uderzeniem w Ziemię meteorytu, w porównaniu z którym ten zwany tunguskim to niewielki kamyk.
Ilość szkieletów z czasów prehistorycznych, które przetrwały do dziś w formie skamielin, jest niewielka. Strona Live Science przypomina, że odkryto tylko kilka tysięcy prawie kompletnych skamielin dinozaurów, zwierząt nierzadko olbrzymich, które pojawiły się w triasie, najstarszym okresie ery mezozoicznej, ok. 230 mln lat temu, egzystując na Ziemi grubo ponad 150 mln lat.
W tym kontekście łatwo zrozumieć, że szanse na znalezienie skamielin o wiele mniejszych istot, które żyłyby w okresie syluru, czyli 200 mln lat przed pojawieniem się pierwszych dinozaurów i o wiele krócej, bo „tylko” 100 tys. lat, są praktycznie równe zeru. Innymi słowy, nawet gdyby Sylurianie istnieli, to i tak ślady po nich nie przetrwałyby niewyobrażalnych dla nas zmian, jakie miały miejsce na Ziemi przed setkami milionów lat.
W sprawę zaangażowało się dwu badaczy: Gavin Schmidt z NASA, dyrektor Goddard Institute for Space Studies w Nowym Jorku i Adam Frank, profesor astrofizyki z Uniwersytetu Rochester.
Wprawdzie po przeanalizowaniu faktów Frank stwierdził: – Nie wierzę, że na Ziemi istniała wysokorozwinięta cywilizacja przemysłowa na długo przed pojawieniem się człowieka – ale dodał też: – niemniej pytanie, jak by wyglądała taka cywilizacja, gdyby jednak jej obecność przed setkami milionów lat okazała się faktem, jest ważne. Skąd właściwie wiemy, że jej nie było? Cała nauka zasadza się na tym, by zadać pytanie i zobaczyć, dokąd nas doprowadzi próba znalezienia na nie odpowiedzi. Na tym polega jej istota, która sprawia, że praca badacza jest tak ekscytująca.
Zatem badacze (nie wszyscy, rzecz jasna, bo wielu woli pisać przyczynki do przyczynków, ciułając w ten sposób kolejne stopnie i tytuły), a jeszcze częściej dociekliwi publicyści zadają pytania.
Czas spadających komet
„Ameryka przed: klucz do zaginionej cywilizacji Ziemi” (America Before: The Key to Earth’s Lost Civilisation) – brzmi tytuł artykułu Franka Josepha. Materiał ukazał się rok temu w magazynie „New Dawn”. Dotyczy on zaginionej cywilizacji, rozkwitającej w Ameryce na długo przed odkryciem jej przez Krzysztofa Kolumba oraz spenetrowaniem przez późniejszych europejskich eksploratorów Nowego Świata. Teoria Josepha nie jest wprawdzie tak fantastyczna jak wspomniana wyżej sylurska, ale i tak warto się jej przypatrzeć. Autor snując rozważania nawiązuje w tekście do dwu prac: swojej oraz Grahama Hancocka.
W 2013 r. Frank Joseph wydał książkę „Before Atlantis”, w której, po przeanalizowaniu licznych materiałów archeologicznych oraz artefaktów takich jak posągi na Wyspie Wielkanocnej, doszedł do wniosku, że w Ameryce rozkwitała niegdyś wysoko zaawansowana cywilizacja, której kres położyła wielka katastrofa kosmiczna – niszczące uderzenie meteorytu. W 2019 r. ukazała się z kolei praca „America Before: The Key to Earth’s Lost Civilization” pióra Grahama Hancocka, zdająca się potwierdzać śmiałe tezy zawarte w książce Josepha.
Graham Hancock jest znany w świecie dzięki powiązaniu z tak prestiżowymi czasopismami jak „The Times”, „The Independent”, „The Economist” i „The Guardian”. Zapewniło mu to dostęp do edytorów o zasięgu międzynarodowym, takich jak St Martin’s Press, wydawcy jego najnowszej pracy. W tym miejscu należy wspomnieć, że znacznie wcześniejsza książka Hancocka, „Fingerprints of the Gods”, stała się światowym bestsellerem. W momencie publikacji w 1995 r. krytycy – nawet ci, którzy sympatyzowali z przekonaniem autora o starożytnej katastrofie – obwinili go o to, że analizował i wyciągał wnioski z informacji znanych od dawna, chociaż niezbyt popularnych. Zostali jednak zmuszeni przyznać, że Hancock zapoznał miliony czytelników z przemilczanymi do tej pory faktami z głębokiej przeszłości, czytamy w materiale „New Dawn”.
Teraz Hancock kontynuuje rozważania, które podobnie jak te zamieszczone w pracy z 1995 r. zapoznają kolejne miliony czytelników z wersją czasów starożytnych, która nie jest dostępna w publikacjach głównego nurtu. „America Before” Hancocka, podobnie jak „Before Atlantis” Josepha, podkreśla „globalny kataklizm, który miał miejsce pod koniec epoki lodowcowej około 12 800 lat temu. Rozpadająca się kometa przekroczyła orbitę Ziemi i zbombardowała naszą planetę »rojem« swych fragmentów”. Licznych dowodów na fizyczne zniszczenia w epoce brązu, dokonane na całym świecie przez spadające odłamki monstrualnych skał z nieba, dostarczyli naukowcy zebrani w Fitzwilliam College w Cambridge, w Anglii.
W 1997 r. przedstawili oni niezaprzeczalne dowody w postaci rocznych pierścieni wzrostu w irlandzkich torfowiskach i lasach dębowych, popiołowych osadów z rdzeni lodowych Grenlandii, linii uderzenia utworzonych przez kolosalne fale wzdłuż wybrzeży Maroka, nagłych zmian poziomu jezior od Europy Zachodniej do Ameryki Południowej i małych, szklistych kulek, powstałych w wyniku uderzeń komet w powierzchnię Ziemi.
Na dnie jeziora Cuitzeo zalegała cienka, ciemna warstwa, zawierająca jednoznaczne dowody na istnienie dużego kosmicznego ciała, które uderzyło w środkowy Meksyk w czasie, gdy rozpoczynał się młodszy dryas, czyli późnoglacjalna faza klimatyczna, trwająca od ok. 10850 r. p.n.e. do ok. 9700 r. p.n.e. Był to ostatni zimny epizod ostatniego zlodowacenia, informuje Wiki. Praktycznie identyczne warstwy osadów datowane na ten sam okres były wcześniej zlokalizowane w wielu rejonach Ameryki Północnej, Grenlandii i Europy Zachodniej. Według „Science Daily” „Dane sugerują, że kometa lub asteroida – prawdopodobnie duże, uprzednio rozdrobnione ciało o średnicy większej niż kilkaset metrów – weszło w atmosferę pod stosunkowo płytkim kątem. Uderzenie powodowało spalenie biomasy, stopienie skał powierzchniowych i przyniosło poważne zakłócenia środowiska”. Powstały krater stał się Jeziorem Cuitzeo, mierzącym 20 km średnicy, o średniej głębokości ok. 30 m.
Frank Joseph przytacza w swym artykule wypowiedź dra Jamesa Kennetta, profesora nauk o Ziemi na Uniwersytecie Kalifornijskim (Santa Barbara), zamieszczoną w „Proceedings of National Academy of Sciences”, w której uczony wyjaśnia, że powyższe „wyniki są zgodne z wcześniejszymi doniesieniami o odkryciach w całej Ameryce Północnej nagłej zmiany ekosystemu, wyginięcia megafauny i głębokich przekształceń kulturowych wśród żyjących tam ludów. Kataklizm przyniósł też znaczną redukcję populacji. Zmiany te były duże, nagłe i bezprecedensowe oraz zostały zarejestrowane i zidentyfikowane przez wcześniejszych badaczy »czasu kryzysu«. W Meksyku i Ameryce Środkowej doszło do najbardziej niezwykłych zmian biotycznych i środowiskowych w ciągu ostatnich około dwudziestu tysięcy lat, czego ślady odnotowano w innych jeziorach regionu”.
Rdzenni Amerykanie znacznie starsi od rdzennych Europejczyków
Według Hancocka „Ostatnie odkrycia pokazują, że Ameryka Północna została zaludniona co najmniej sto trzydzieści tysięcy lat temu, dziesiątki tysięcy lat przed założeniem ludzkich osad w Europie i Azji”. Byli to przedstawiciele homo sapiens-sapiens, stwierdza Frank Joseph we wspomnianym tekście zamieszczonym w „New Dawn”. Tak, ale kontynent europejski został faktycznie zasiedlony sto siedemdziesiąt tysięcy lat wcześniej przez neandertalczyków. W rzeczywistości najstarsze dowody na istnienie protoludzi w Europie sięgają 1,3 miliona lat.
„Co najmniej sto trzydzieści tysięcy lat temu” jest trochę niedopowiedzeniem dla osadnictwa ludzi w Nowym Świecie. W książce „Before Atlantis” Frank Joseph opisuje, jak zajmujący się prehistorią Juan Armena Camacho odkrył narzędzia kamienne w Hueyatlaco, ponad 100 km na południowy wschód od Mexico City. Według amerykańskiej geolog, dr Steen-McIntyre’a, „badania radiometryczne przy użyciu metod identycznych z metodami stosowanymi do tej pory w Afryce wskazują, że narzędzia kamienne z Hueyatlaco liczą nieco ponad ćwierć miliona”.
Jakieś trzydzieści lat przed znaleziskiem Camacho dokonano odkrycia jeszcze starszych artefaktów. Miało to miejsce niecałe 2 km na północ od miasta Frederick w Oklahomie, na wzniesieniu o długości 16 km i szerokości 800 m. Od trzech do siedmiu metrów pod powierzchnią tego żwirowego złoża odkryto dziesiątki dobrze wykonanych narzędzi kamiennych wraz z kośćmi wymarłych zwierząt datowanych na siedemset pięćdziesiąt tysięcy lat. C.N. Gould, dyrektor Oklahoma Geological Survey, powiedział: – Nie ma wątpliwości, że kamienne artefakty zalegały na tym samym poziomie, na którym znajdują się skamieliny. W obecnej sytuacji wygląda to tak, jakby narzędzia pochodziły z tych samych czasów, co zwierzęta kopalne. Jednocześnie dobrze byłoby powstrzymać się od ostatecznych wniosków, dopóki nie upewnimy się, że artefakty nie są wtrąceniami wtórnymi. Czyli że nie pochodzą z czasów znacznie późniejszych, ale znalazły się na tym samym poziomie archeologicznym co kości archaicznych zwierząt w wyniku ruchów tektonicznych.
Od czasu, gdy Gould opublikował swój raport w 1929 r., kolejne badania wielokrotnie potwierdziły, że narzędzia kamienne pochodzą z tego samego okresu co skamieliny, czyli sprzed 750 tys. lat. Jeszcze w 2005 r. archeolog Silvia Gonzalez z Uniwersytetu Johna Moore’a w Liverpoolu w Anglii odkryła szereg ludzkich śladów sprzed czterdziestu tysięcy lat w pobliżu Puebla w Meksyku. Konwencjonalni uczeni, którzy uważali, że człowiek pojawił się w Ameryce Środkowej dwanaście tysięcy lat temu, próbowali obalić to heretyckie stwierdzenie, wysyłając w miejsce odkrycia dokonanego przez dr Gonzalez zespół wiodących geologów pod przewodnictwem Paula R. Renne’a, dyrektora Kalifornijskiego Berkeley Geochronology Center.
Na miejscu przeprowadzili oni wielokrotne badania przy użyciu najnowocześniejszych technologii i przy zastosowaniu najnowszych procedur badawczych. Renne ogłosił swoje wyniki w czasopiśmie naukowym „Nature”, stwierdzając, że skała z odciskami stóp nie miała czterdziestu tysięcy lat. Miała 1 mln 300 tys. lat!
Na tym jednak nie koniec szokujących ustaleń, pisze Frank Joseph. Na początku XX w. archeolog Carlos Ameghino kierował zespołami archeologów, prowadzących badania terenowe wzdłuż wybrzeża Argentyny na południe od Buenos Aires, w miejscowości Miramar. W 1914 r. Ameghino odkrył liczne narzędzia kamienne zalegające w warstwie epoki pliocenu (5,5–3 mln lat temu). Krytycy Ameghino zlecili grupie zawodowych geologów obalenie jego twierdzenia. Jednak, podobnie jak w przypadku dr Gonzalez, nowa grupa badawcza nie tylko nie obaliła twierdzenia Ameghino, ale potwierdziła je, stwierdzając, że z całą pewnością narzędzia mają od dwu do trzech milionów lat. Chociaż ich analiza została wydana przez prestiżowy „Anales del Museo de Historica Natural de Buenos Aires”, archeolodzy ją zignorowali.
I co w tym niezwykłego?
Samo odkrycie śladów praludzi sprzed 2, a nawet 3 milionów lat nie byłoby czymś niezwykłym i nieznanym nauce, a tym bardziej przez nią zatajanym. Wszak w każdej encyklopedii znaleźć możemy informację o tym, że najstarsze ślady stóp australopiteka odkryto w Afryce i liczą one sobie 3,6 mln lat. Natomiast polski uczony, dr Gerard Gierliński z Polskiego Instytutu Geologicznego, odkrył w miejscowości Trachilos nieopodal Krety najstarsze ślady stóp człowiekowatego, którego można uznać za naszego dalekiego przodka. Liczą one 5,5 mln lat. Ślady pierwszych narzędzi kamiennych liczą z kolei 3,3 mln lat i znaleziono je w Afryce. Są to rdzenie kamienne i skrawki, będące świadectwem celowej obróbki tego twardego materiału. Jednak dopiero narzędzia sprzed 1,8 mln lat – pięściaki i siekierki kamienne można uznać za narzędzia w bardziej współczesnym tego słowa znaczeniu. Był to czas tzw. kultury aszelskiej albo tradycji pięściakowej.
Jak jednak wynika z odkryć wspomnianych wyżej archeologów, człowiek pojawił się na kontynencie amerykańskim o setki tysięcy lat wcześniej niż do tej pory sądzono oraz że dysponował o wiele bardziej wyrafinowanymi narzędziami niż jego „rówieśnicy” z innych kontynentów. Na tym jeszcze nie koniec rewelacji, ponieważ najsmaczniejsze i najważniejsze dla omawianego tekstu zamieszczonego w „New Dawn” oraz książki Hancocka kryje się w brazylijskiej dżungli.
„Niektóre plemiona z dżungli amazońskiej” – głosi „America Before” – „są ściśle związane z australijskimi Aborygenami. W jaki sposób australijskie DNA dotarło do Amazonii?”, zadaje pytanie Hancock. Ich genom jest bliższy rdzennym Australijczykom, mieszkańcom Nowej Gwinei czy Wysp Andamańskich niż rdzennym Amerykanom czy Euroazjatom. Wieloletnie badania potwierdziły statystycznie istotny sygnał łączący rdzennych Amerykanów w amazońskim regionie Brazylii z dzisiejszymi Australo-Melanezyjczykami i wyspiarzami z Andamanów.
Badania profesora Eske Willersleva z duńskiego Centrum GeoGenetics na Uniwersytecie w Kopenhadze „wykazały, że australijskie DNA było już obecne w szczątkach szkieletu z Lagoa Santa w Brazylii, pochodzącego sprzed 10 400 lat. Potwierdziło to podejrzenia badaczy, że anomalny sygnał genetyczny musiał dotrzeć do Ameryki Południowej w późnym plejstocenie – to znaczy pod koniec ostatniej epoki lodowcowej. W tym czasie [grupa] ludzi posiadających geny australo-melanezyjskie osiedliła się w dzisiejszej dżungli amazońskiej”. Frank Joseph podkreśla, że odkrycia te nie oznaczają, że bardzo dawno temu kilku rozbitków Australo-Melanezyjczków zostało przypadkowo wyrzuconych na peruwiańskie brzegi, a potem jakoś przemierzyli oni budzące grozę góry Andów i zstąpili do zupełnie innej, ale nie mniej groźnej dżungli w Brazylii, gdzie zamieszkali razem z grupą Indian.
Przeciwnie, dowody DNA wskazują na masową migrację Australo-Melanezyjczyków do Amazonii, gdzie około 10 i pół wieku temu zaczęli krzyżować się z rdzennymi ludami. Ich „epicka” podróż przez Pacyfik, licząca prawie 13 tys. km do nadmorskiego Peru, a następnie wędrówka do oddalonych o 2 tys. km brazylijskich lasów tropikalnych zakończyła się sukcesem w czasach, gdy człowiek z Europy Zachodniej walczył o przetrwanie w trudnej epoce kamienia. Ówczesna kultura materialna Australii uniemożliwiała podjęcie takiej wyprawy, w dodatku zakończonej sukcesem. I chodzi tu nie tylko nie tylko o ekstremalne odległości, ale dużą liczbę osób uczestniczących w wyprawie lub wyprawach.
Kolejne bum!
Co więcej, jaka motywacja mogła skłonić ich do podjęcia tak wielkiego przedsięwzięcia? Hancock zastanawia się, czy w grę mogła wchodzić jakaś trzecia strona – inna, niepowiązana, nieznana, choć o wiele bardziej rozwinięta kultura. Cywilizacja dysponująca o wiele bardziej wyrafinowaną technologią niż do tej pory odkryte, dzięki której z niejasnych przyczyn bardzo duża liczba Australo-Melanezyjczyków mogła znaleźć się w Amazonii. Takie spekulacje zaczynają przywoływać „legendarną” Lemurię, cywilizację przedpolinezyjską, bardzo rozwiniętą technologicznie oraz dominującą nad innymi ludami Pacyfiku. Uległa ona jednak naturalnej katastrofie wystarczająco silnej, aby wstrząsnąć fundamentami samej Ziemi . Hancock unika jednak wszelkich lemurskich konotacji.
Mimo tego w swej książce przytacza opowieści współczesnych podróżników, penetrujących czeluści „zielonego piekła” , jak zwyczajowo określa się dżunglę Amazonii. Wynika z nich, że w leśnych ostępach, osłonięte gęstymi zaroślami i wijącymi się lianami, wyrastają ruiny wielkich miast, zaginionej, nieznanej cywilizacji. Niektóre z tych ośrodków miejskich miały „ponad dwadzieścia kilometrów”. Wokół nich znajdowały się „ogromne obszary przeznaczone na uprawę roli, a wszędzie były oznaki dużych i dobrze zorganizowanych systemów politycznych i gospodarczych powiązanych ze scentralizowanymi państwami, będącymi w stanie wystawić wielotysięczne armie. Gdyby cywilizacji tych nie zniszczyła wielka katastrofa, mogłyby one skutecznie przeciwstawić się konkwistadorom.
A może nawet – kto wie? – to nie my ich, ale oni nas by „odkryli”. A wtedy to nie my ich, ale oni nas musieliby za to przepraszać. Po setkach lat kolonialnego ucisku.