Zmarły niedawno Roger Scruton, wybitny filozof brytyjski, w audycji dla BBC zatytułowanej „Kultura polowania na czarownice” przypomniał sprawę sir Tima Hunta, zmuszonego do rezygnacji ze stanowiska profesorskiego na Uniwersytecie Londyńskim. – Trzy lata temu wybitny biochemik sir Tim Hunt, laureat Nagrody Nobla, członek Królewskiego Towarzystwa i jeden z klejnotów w koronie nauki brytyjskiej, podczas przemówienia na konferencji dziennikarzy naukowych wypowiedział przypadkowo zdanie, które wydawało się sugerować, że kobiety i mężczyźni mogą nie być równie dobrze predestynowani do kariery naukowej. Ta uwaga została opublikowana na Twitterze, wzbudzając gniew motłochu. Wkrótce sir Tim został zmuszony do rezygnacji ze stanowiska profesora honorowego na uczelni, upomniany przez Royal Society, prześladowany w prasie i poddawany kampanii nienawiści w mediach społecznościowych. W końcu on i jego żona (naukowiec tej samej rangi co on) opuścili kraj, aby pracować w Japonii.
Kadry decydują o wszystkim
Wyspy Brytyjskie spostponowały arystokratę myśli, laureata Nagrody Nobla, a następnie pozbyły się go z szeregu swoich uczonych, ale uratowały to, co obecnie na uniwersytetach najcenniejsze i dzięki czemu różne gnioty intelektualne mogą robić kariery profesorskie – czystość ideologiczną.
Roger Scruton nie jest ani pierwszym, ani jedynym uczonym, który alarmuje o zagrożeniach, jakie niesie za sobą rozzuchwalona poprawność polityczna, przewalająca się z siłą tsunami po nobliwych korytarzach i salach wykładowych uniwersytetów, nie tylko w Wielkiej Brytanii. Bolszewizm kulturowy, zwany też marksizmem kulturowym lub poprawnością polityczną, również w tym wypadku niczym nie różni się od faszyzmu czy hitleryzmu. Wprawdzie nieprawomyślnych nie wysyła się jeszcze z katedr uniwersyteckich wprost do obozów reedukacyjnych, ale należy się obawiać, że zasada omnia principia parva sunt – początki zawsze są skromne – będzie miała tu swoje zastosowanie, prędzej czy później. – Ten godny ubolewania epizod jest jednym z wielu, w których dana osoba, jej kariera oraz środki do życia zostały zaatakowane w ramach kary za przestępstwo myślowe. Oczywiście media społecznościowe pogarszają sytuację. Błędem byłoby jednak całkowite zrzucenie winy na łatwość, z jaką złośliwość i ignorancja mogą teraz rozszerzyć swój zasięg w Internecie. Musimy również wziąć pod uwagę poprawność polityczną, która zarówno promuje nienawiść, jak i ją usprawiedliwia – mówił Scruton w audycji.
Uniwersytety od czasów swego powstania w XI w. są placówkami kształcącymi kadry uczestniczące w zarządzaniu państwem. Na różnych płaszczyznach – religijnej, kulturalnej, administracyjnej, politycznej , ekonomicznej, et caetera. Wśród tzw. ludzi opiniotwórczych, czyli mających zdolność wpływania na poglądy innych osób, wielu (jeśli nie większość) to absolwenci szkół wyższych. W dzisiejszych czasach stało się to taką oczywistą oczywistością, że zdemaskowanie kandydata na ołtarze władzy lub autorytetu moralnego jako niemającego wyższego wykształcenia przysparza mu sporo przykrości i osłabia szansę na wygranie wyborów czy osiągnięcie statusu „dobra narodowego”. Sam kandydat często staje się obiektem drwin.
Pamiętają Państwo casus Aleksandra Kwaśniewskiego albo Władysława Bartoszewskiego, albo najnowszy – Szymona Hołowni? Fakt, że nie mieli dyplomu ukończenia studiów wyższych, uznany został za tak istotny, że po jego ujawnieniu nawet część zagorzałych zwolenników odwróciła się od nich. Podałem przykłady osób, które nie są bohaterami mojego poematu, ale nie dlatego, aby je ponownie „zdemaskować”, ale aby pokazać, jak bardzo w opinii publicznej liczy się, aby autorytet miał ukończone studia, nawet jeśli miałaby to być wyższa szkoła gotowania na gazie.
O tym, jak ważne są uniwersytety dla krzewienia nowej nauki, wiedział świat protestancki, który początkowo odrzucając akademie jako siedliska myśli pogańskiej (średniowieczna scholastyka bazowała na myśli antycznej, głównie na Arystotelesie), bardzo szybko zaczął je przejmować, aby z wyżyn katedr uniwersyteckich propagować naukę Lutra i Kalwina, kształcąc w ten sposób kadry dla kościołów, szkół i administracji rodzących się właśnie państw protestanckich. Później przyszedł czas na oświecenie, a następnie pozytywizm. Oba te nurty zwalczały z kolei wpływ uczonych protestanckich i katolickich jako nazbyt religianckich. Symbolem walki pozytywizmu był spór o teorię Darwina, którą kreacjoniści, a więc uczeni uważający, że nie tylko prehistoryczne skamieliny, ale również Biblia ma sporo do powiedzenia na temat powstania świata, ostatecznie przegrali.
Między dawnymi a nowymi czasy
W Związku Radzieckim oraz podbitych przez niego krajach, w tym w Polsce, uniwersytety stały się rozsadnikiem ideologii marksistowskiej. Powstały wówczas instytuty marksizmu-leninizmu oraz historii ruchu robotniczego, a studenci musieli zaliczać takie przedmioty jak materializm dialektyczny (diamat) czy materializm historyczny, będący zastosowaniem diamatu na obszarze historii i nauk społecznych. W każdej uczelni zakładano komórki partii komunistycznej (PPR, a później PZPR), której sekretarze mieli wielkie znaczenie w zarządzaniu uniwersytetami i ich kadrami. Powstawały też komunistyczne stowarzyszenia studenckie. Dawnych, „burżuazyjnych”, uczonych pozbawiano pracy, a na ich miejsce przychodzili przedstawiciele nowej, postępowej nauki, z legitymacją partyjną w kieszeni, a w drugiej – bywało – legitymacją pracownika policji politycznej (UB lub SB). Część z nich dotrwała w świetnej ideologicznej formie do transformacji ustrojowej, natomiast ich duchowi spadkobiercy do dziś pilnują porządku na uczelniach.
To wówczas wprowadzono pojęcie „myślenia dialektycznego”, którego współczesnym odpowiednikiem jest lewackie określenie „postprawda”. Chodzi po prostu o to, aby za pomocą tej magicznej, par excellence, formułki fałszować rzeczywistość i przedstawiać ją zgodnie z „mądrością etapu”, czyli w sposób potwierdzający z góry założone tezy partyjnego aparatu naukowego, który swoją mądrość czerpał z Międzynarodowej Szkoły Leninowskiej, a później jej kontynuatorek na niwie naukowo-dydaktycznej.
Stąd np. rola artysty polegała i polega na ukazywaniu świata nie takim, jaki jest w chwili obecnej, ale jakim się stanie, gdy urzeczywistnią się rojenia „cudownych dzieci Lwa Trockiego” (jeśli jest to artysta postępowy i pozbawiony przesądów, w każdym razie – tych niesłusznych, bowiem są też przesądy słuszne). Podobnie było (i jest) z uczonymi, zwłaszcza kierunków humanistycznych, gdzie marksizm poczynił największe szkody.
Na uczelnie zachodnie marksizm zaczął wkraczać po II wojnie światowej, wypychając (jakżeby inaczej) starą szkołę myślenia, w której istniały takie pojęcia jak obiektywizm, logika formalna, prawda historyczna. Zrazu nieśmiało, wszak nie stały za nim ruskie czołgi, jak w przypadku państw bloku wschodniego, a po rewolcie studenckiej 1968 r. wpadły do sal wykładowych z impetem huraganu, który szaleje tam do dnia dzisiejszego. Prawda obiektywna stała się przeżytkiem, w dodatku bardzo groźnym, bowiem uznano, że każde roszczenie do jej osiągnięcia prędzej czy później kończy się hegemonią, zrazu kulturową, a później polityczną. Logika przestaje służyć temu co zawsze – narzucaniu przynajmniej niezbędnego minimum dyscypliny intelektualnej. Za to na znaczeniu zyskało twierdzenie rewolucjonisty rosyjskiego Jerzego Plechanowa, spopularyzowane przez Lwa Trockiego, że „logika formalna stosuje się do zjawisk w spoczynku, zaś logika dialektyczna — do zmian”.
Ponieważ gender, jedna z najważniejszych i najbardziej rozpoznawalnych twarzy marksizmu kulturowego, ma tyle wspólnego z nauką co diamat, czyli jest ideologią o zabarwieniu quasi-religijnym, nic dziwnego, że lewackie brednie tak szybko zadomowiły się na naszych uczelniach, w których, jak już wspomniano, dominują utytułowane sieroty po „najbardziej postępowym z ustrojów”.
Średniowieczny świat dysputy
Słowo „uniwersytet” jest skróconą wersją łacińskiego universitas magistrorum et scholarium, którą można przetłumaczyć jako „wspólnota nauczających i uczniów”. Rektorem uczelni mógł w owych czasach zostać student! Cechą europejskich wszechnic w wiekach średnich była dyskusja. Wbrew utartym stereotypom niekrępowana władzą Kościoła, choć uniwersytety były jego produktem, jak zaznaczał w swych pracach płodny uczony z Harvardu Charles Homer Haskins.
Średniowiecze było chyba jedynym okresem w dziejach uniwersytetów, w których, wzorem starożytnych Greków, wspólnocie nauczających i uczniów chodziło przede wszystkim o poznanie prawdy, dobra i piękna. Kuźnią kadr była poniekąd przypadkiem i trochę z sytuacyjnego przymusu – innych szkół kształcących na tak wysokim poziomie po prostu nie było.
Prof. Marcia L. Colish wskazywała na to, że scholastycy, którzy założyli uniwersytety, bardzo cenili innowacje: „dokonali przeglądu wcześniejszych autorytetów i aktualnych opinii, poddając je krytycznej analizie, w wyniku której pewne wcześniejsze ustalenia przyjęli, a inne po prostu odrzucili”. Uczona wskazuje również, że już na początku XII w. stosowana w katedrach uniwersyteckich metodologia pozwalała krytykować podstawowe dla danej dziedziny nauki założenia i opinie. „Te tradycje starożytne i chrześcijańskie, które uważali za wartościowe, prawdziwe, intelektualnie płodne – rozwijali, natomiast te, które, według nich się przeżyły, były zwyczajnie odrzucane”. Dzięki przyjęciu założenia, że unikalna i właściwa tylko człowiekowi jest dusza, a nie ciało, to drugie można było poddawać badaniom empirycznym, np. szczegółowej sekcji zwłok. Co ważniejsze – badanie świata doczesnego, z jego prawami i uwarunkowaniami, nie niosło implikacji teologicznych, stąd podlegało osądowi rozumu i empirii. Oddzielenie nauki od religii, dokonane przez św. Tomasza z Akwinu w XIII w., zakończyło ten pomyślny dla rozwoju badań „nad doczesnością” proces.
Oczywiście wszystko się z czasem zaczęło zmieniać. Uniwersytety coraz mniej przypominały średniowieczną wszechnicę, rozdyskutowaną wspólnotę, dla której prawda i sposoby jej poznawania były największymi wartościami, a coraz bardziej stawały się centralną kuźnią kadr, zwłaszcza gdy do boju o ludzkie dusze ruszył faszyzm, hitleryzm, marksizm i jego współczesne oblicze – genderyzm. I tak jak diamat nie znosił dysput, dławiąc w zarodku każdą ich próbę, tak obecnie robi to marksizm kulturowy, mogący również pod tym względem konkurować z „nauką aryjską”, znaną z ciemnych kart nauki i wolności uniwersyteckiej III Rzeszy.
Bez dyskusji!
Giulio Meotti, redaktor ds. kultury w „Il Foglio”, jest włoskim dziennikarzem i pisarzem, który niedawno na stronie Gatestone Institute podzielił się opiniami, nieobcymi stałym czytelnikom „Warszawskiej Gazety”: „Zachodnie uniwersytety są obecnie miejscami osobistego strachu i intelektualnego terroru. Dawne sanktuaria otwartych dociekań zamieniły się, za sprawą zaciekłych ideologicznych mniejszości, w arenę walki światopoglądowej. A wszystko to przy milczącej zgodzie akademików. Edukacja jest coraz bardziej niszczona przez ideologiczny fundamentalizm i próbę ustalenia nie tylko tego, jakie działania są dopuszczalne, ale nawet o czym wolno mówić i co myśleć”.
Warto nadmienić, że Giulio Meotti nie jest niszowym dziennikarzem, „sfrustrowanym, że nie znalazł swego miejsca na łamach mainstreamu”, tylko osobą znaną w świecie mediów, natomiast „Il Foglio” uważane jest za gazetę centrową.
Meotti, podobnie jak cytowany na wstępie prof. Scruton, podnosi w tym kontekście znaczenie mediów społecznościowych, które ośmielają tłum do linczu na osobach nieprawomyślnych. Powoduje to że „Wszyscy musimy teraz wychwalać wielokulturowość, islam, imigrację oraz dostrzegać winę postkolonialną i rasizm niemal we wszystkim [co Europa i Stany Zjednoczone, stworzyły]. Nowa inkwizycja nie może tolerować nawet najmniejszych wątpliwości lub sprzeciwów – należy je ukarać!”. Jakakolwiek wątpliwość, nie mówiąc już o próbach zadawania pytań czy dyskusji, jest surowo zabroniona. Współcześni „scholastycy”, tak boleśnie drwiący ze średniowiecznych uczonych, zabraniają debat, obkładając je świecką ekskomuniką. W sposób jednoznaczny i ostateczny wyklęli wątpliwości. Uniwersytet, zwłaszcza humanistyczny, ma formatować, a nie rozwijać. Przygotowywać kadry kolejnych aktywistów i postępowców, a nie ludzi myślących, pełnych wątpliwości i zawsze skłonnych do refleksji i szukania dziury w całym.
Wolność wypowiedzi jest coraz bardziej zagrożona poprzez skuteczne stworzenie dwu nowych kategorii zbrodni – myślozbrodni i zbrodni opinii. „Jeśli Twoja osobista opinia pokrywa się z oficjalną, nie masz się czego obawiać. Jeśli Twoje pomysły są sprzeczne z oficjalnymi, ryzykujesz ostracyzmem, a samo Twoje istnienie w sferze publicznej jest czystym skandalem”.
Dziennikarz powołuje się na artykuł swojej koleżanki z Francji Nataszy Polony, publicystki i eseistki specjalizującej się w dziedzinie edukacji, która na stronie tygodnika „Marianne” tę nową sytuację na uczelniach dość dokładnie opisała, nadając artykułowi tytuł „Nowy akademicki faszyzm”. „Małe radykalne grupy tworzą klimat terroru, aby narzucać opinie i uciszać swoich przeciwników” – napisał Polony. „Cieszą się poparciem w niektórych kręgach politycznych i medialnych, o ile twierdzą, że ucieleśniają Dobro. Kto ośmieliłby się rzucić im wyzwanie?” Inne osoby – za poglądy uważane przez niektórych za niepoprawne politycznie, nawet jeśli są poprawne merytorycznie – zostały w ciągu ostatnich kilku lat chirurgicznie usunięte z przestrzeni publicznej lub są zagrożone usunięciem.
Kilka przykładów ofiar lewackich przesądów
Sylviane Agacinskiej, feministce i zwolenniczce tezy o tym, że płeć jest uwarunkowana społecznie i kulturowo, niewiele to pomogło, kiedy zaczęła głosić swoje zastrzeżenia odnośnie do prawa zezwalającego parom lesbijskim na dostęp do pomocy medycznej w dziedzinie prokreacji, takiej jak „in vitro” czy dawstwo nasienia. Lewicowi aktywiści uznali pogląd Agacinskiej za przejaw „homofobii” i zapowiedzieli protesty. Stąd konferencja z tą feministką, która miała się odbyć na Uniwersytecie Montaignea w Bordeaux, została odwołana przez organizatorów, ponieważ nie można było zagwarantować „bezpieczeństwa” prelegentce.
Niedługo po odwołaniu konferencji „nowi faszyści” na słynnym uniwersytecie Sorbonne w Paryżu zaatakowali francusko-algierskiego dziennikarza Mohameda Sifaouiego. Jego kurs na temat radykalizacji muzułmanów został niedawno odwołany na Sorbonie, za czym według Sifaouiego stały „naciski islamskich stowarzyszeń i związków lewicowych”. Kurs był przeznaczony dla policjantów, żandarmów i urzędników – tych samych, którzy byli pod presją po zamordowaniu czterech pracowników policji w komendzie głównej Paryża przez ich kolegę, nawróconego na islam Mickaëla Harpona.
Tak się składa, że Sorbona to ten sam uniwersytet, na którym Hezbollah, libańska grupa terrorystyczna, bez przeszkód zorganizowała swoją konferencję, a jej studenci spowodowali odwołanie tragedii Ajschylosa, która miała zostać wykonana przez aktorów w czarnych maskach. To, jak twierdzili studenci, było „afrofobiczne, kolonialne i rasistowskie”.
Alain Finkielkraut stwierdził: „Wydaje mi się, że górnolotna idea »wojny z rasizmem« zmienia się stopniowo w niesamowicie fałszywą ideologię. Ten antyrasizm będzie dla dwudziestego pierwszego wieku tym, czym komunizm dla wieku dwudziestego: źródłem przemocy” (wywiad udzielony izraelskiemu dziennikowi „Ha-Arec”, 18 listopada 2005, cyt. za Wikipedią). Te oraz inne poglądy tego skądinąd lewicowego myśliciela sprawiły, że Finkielkraut mógł wprawdzie wygłosić wykład na uniwersytecie Sciences Po w Paryżu, ale nad jego bezpieczeństwem czuwała policja. Finkielkraut „teraz boi się wyjść z domu”. – Nie mogę dłużej pokazywać twarzy na ulicy – powiedział w „Marianne”.
Dr Thilo Sarrazin, polityk SPD w latach 2002−2009, był senatorem ds. finansów w Berlinie. Od 2009 do września 2010 r. był członkiem zarządu Banku Centralnego Republiki Federalnej Niemiec. Jednak w tymże roku został zmuszony do ustąpienia ze stanowiska po opublikowaniu książki „Deutschland schafft sich ab: Wie wir unser Land aufs Spiel setzen”, co, według Wikipedii, można na język polski przetłumaczyć jako „Niemcy likwidują się same: jak wystawiamy nasz kraj na ryzyko”. W swojej książce Sarrazin zarzuca imigrantom z państw muzułmańskich, że tworzą równoległe społeczeństwo, swoiste państwo w państwie, przez co ich integracja jest utrudniona. Obecnie Sarrazin musi tłuc się po sądach w związku ze swoją nową książką „Feindliche Übernahme” („Wrogie przejęcie”).
Bruce Gilley, profesor z Portland State University, to kolejna ofiara marksistów. Uczony bronił spuścizny europejskiego kolonializmu w ogóle, a zwłaszcza Imperium Brytyjskiego. W Londynie wykładał na prywatnym seminarium dla studentów i wziął udział w dyskusji panelowej, ale unikał publicznych wystąpień. – Gdybym wygłosił publiczne przemówienie do grupy studentów zatytułowane „Przypadek kolonializmu”, rezultatem byłby shitstorm i nie osiągnęłoby to żadnego celu – powiedział. Chociaż z drugiej strony: – pokazałoby, w jakim stopniu w Wielkiej Brytanii ludzie przestali myśleć o tej najważniejszej kwestii zarówno dla brytyjskiej historii, jak i tożsamości.
Nigel Biggar, profesor teologii moralnej w Oksfordzie, został zaatakowany za rzekomą pobłażliwość wobec imperializmu. – Jeśli chcę poprowadzić seminaria na temat imperium, zrobię to prywatnie – powiedział. Więc on także zorganizował „prywatną” konferencję akademicką, aby lewaccy faszyści nie mieli okazji do używania pięści zamiast argumentów.
Kto milczy, ten akceptuje
To tylko kilka przykładów akademików oraz intelektualistów wysokiej klasy zmuszanych do milczenia, zastraszanych, obrażanych, mających też często kłopoty prawno-administracyjne w związku z wyznawanymi poglądami. Znana dziennikarka Sophie Coignard w „Le Point” potępiła „straszne milczenie wobec tych politycznie poprawnych milicji” i napisała o konformizmie, który „zamienia ciszę na spokój. Wiemy, dokąd prowadzą te kompromisy”.
Te ostatnie słowa warto odnieść do naszych prawicowych uczonych niezłomnych, potulnie przyglądających się temu, jak na polskich uczelniach hula mroźny wiatr, tym razem nie ze wschodu, a dających głos jedynie wówczas, gdy sami poczują jego powiew, mimo wdziania ciepłych gaci konformizmu. Jedna z maksym Rogera Scrutona brzmi: „Ilekroć zezwalasz, by przestępstwo nie zostało właściwie ukarane, stajesz po stronie zła”. A przecież nasi akademiccy patrioci i konserwatyści zezwalają na to, dla karier i świętego spokoju, więc stają po stronie niegodziwości, mimo swych obłudnych deklaracji, że jest zupełnie inaczej.